piątek, grudnia 27, 2013

Bastillove


O ile po Florence miałam przesyt muzyki w jej wykonaniu, o tyle w przypadku Bastille mam kompletnie odwrotnie. Popadłam w maksymalne uzależnienie, wszystkie inne zespoły poszły w odstawkę. W tele i kompie królują niepodzielnie Dan, Kyle, Woody i Will. Boskość, wspaniałość, idealność, czyli mała niekontrolowana paranoja. 


Dostałam mnóstwo doskonałych, trafionych prezentów urodzinowych, ale wyjazd do Wawy i koncert w Stodole rozwalił konkurencję. Na barze ulubiona palona, na scenie Kyle w najlepszej koszulce z kotami jaka kiedykolwiek powstała. Oczywiście jakby wystąpili w strojach drużyny kapitana Zissou, to mogłabym paść ze szczęścia. Jednak listopadowy, polski klimat średnio pasował do takiego outfitu, więc zrozumiałe, że postawili na t-shirtową klasykę. 


Wszystkie piosenki zostały zagrane w odpowiedniej kolejności. Aaaaa i skakanie obok Dana przy Flaws!!! Jeden z najlepszych, a może nawet najlepszy wieczór. Teraz pozostaje tylko czekanie na kolejny koncert, czyli maybe Berlin w marcu i katowanie płyty.

piątek, listopada 29, 2013

Zakochane Dzieci Nocy


Jaki film może być lepszym otwarciem AFF, jak nie najnowszy Jarmusch z niesamowitą Tildą i cudownym Tomem aka Lokim? Hmm, po dłuższym zastanowieniu mogłabym coś wymyślić, ale nadal jest to jeden z moich zdecydowanych faworytów. Czemu?

Po pierwsze muzyka... Gdy tylko zasiądzie się w fotelu kinowym porywa Cię Wanda Jackson z "Funnel of Love". Ten chropowaty głos, dziwny męski chórek tle oraz gitara i już odpływasz z Adamem z Detroit do dalekiego, egzotycznego Maroka, gdzie mieszka jego wieczna ukochana, Eva. Platynowa, rozczochrana wędruje wąskimi uliczkami w rytm tradycyjnej muzyki marokańskiej, by odwiedzić dziwacznego przyjaciela Marlowa (czyżby Żyda-Tułacza, a może Szekspira?) i zdobyć pożywienie. O ile przy Evie bujasz się w takt arabski, to przy Adamie zapadasz się w europejską XIX-wieczną muzykę smyczkową lub gitarowe, rockowe brzmienie. Cała ścieżka dźwiękowa jest bardzo zróżnicowana, jednak tworzy jedność, wspaniałą całość. Szczególnie urzekający jest ostatni utwór w wykonaniu Yasmine Hamdan. A nawet ulubiony utwór Avy, Soul Dracula (1977 rok), pasuje jak ulał do jej cukierkowo-futerkowej, niezrównoważonej osobowości.  

Muzyka urzeka, za to obraz jest lekko przytłumiony, można powiedzieć oficjalnie -wchodzimy w tryb nocny. Jednak nie ma co się tu dziwić, w końcu oglądamy historię Dzieci Nocy. Jak przystało na prawdziwe, klasyczne wampiry, głównych bohaterów zabija światło dzienne. Na szczęście nie ma tu "dziennych pierścieni", "True Blood", rodziny Cullenów żywiącej się tylko zwierzęcą krwią, ani wielu innych nowości popkultury, które sugerują że wampiry to trochę "inni" ludzie. Jarmusch funduje nam prawdziwych krwiopijców, którzy co trzeba przyznać nie do końca odnajdują się w nowoczesnym świecie. Szczególnie Adam, który tkwi w swoim mieszkaniu wypełnionym przeszłością (kolekcja gitar i płyt, niedziałająca WC), nie może pogodzić się z tym, że sentymentalizm odszedł. Pewnie dlatego na swoje miasto wybrał Detroit. Miasto widmo, niegdyś centrum przemysłowe/motoryzacyjne Stanów, obecnie ruina (w 2013 ogłosiło upadłość), gdzie wrzucenie trupa do ścieku powoduje jego natychmiastowe rozpuszczenie. Nie bez przyczyny Marlow oznajmia Evie "wybrałaś sobie na ukochanego melancholika". 

Oczywiście największym plusem "Only Lovers Left Alive" jest obsada. Sama historia, muzyka, zdjęcia są cudowne, ale to byłoby za mało. Głównych bohaterów można policzyć na palcach jednej ręki, a tych pozostałych też jest niewielu, choć zapadają w pamięć - szczególnie Dr Watson. 
Można powiedzieć, że Tilda wreszcie odnalazła swojego męskiego odpowiednika. Razem z Tomem Hiddlestonem tworzą idealny duet - jin i jang, bratnie dusze czy dwie połówki jabłka... Jakkolwiek to nazywać są razem doskonali. Ona - biała królowa, opanowana, dostojna, pociągająca, ekspresyjna, pełna optymizmu. Nawet jej bujający, powłóczysty sposób chodzenia ukazuje absolutną pewność siebie istoty doskonałej. Za to on - jej alter-ego, mroczny pan (jednoznacznie kojarzący mi się z Sandmanem Gaimana), zagubiony, pełen refleksji introwertyk. Z wiecznie potarganymi włosami, wymiętych ciemnych ubraniach, tulący się do niej, jak dziecko. W głowie pojawia się pytanie jak zdobył takie cudo, jak Eva? Właśnie na zasadzie równowagi i wspólnego uwielbienia przeszłości. On nie potrafi żyć bez swojej muzyki, instrumentów - ona podróżuje z walizką wypełnioną ukochanymi książkami, które czyta z prędkością światła. 
Ich kompletnym przeciwieństwem jest młodsza siostra Evy, Ava. Zachowująca się jak krnąbrne, rozpuszczone dziecko. Kojarzy się z małym, kolorowym pisklakiem, który cały czas drze się o pożywienie oraz uwagę. Ava, to osobista puszka Pandory głównych bohaterów, aktywująca i wywołująca kłopoty. Mia Wasikowska, po raz kolejny pokazała, że potrafi świetnie grać. A przy jej urodzie, aż się prosi by ją ubrać w landrynkowe ciuszki, zamiast pensjonarkowych sukienek, których zazwyczaj występuje. 
Ostatnią ważną postacią opowieści i za razem ostatnim wampirem, jest Marlow. Najstarszym, najbardziej tajemniczy, wielka zagadka. Jednocześnie guru, nauczyciel i powiernik Evy, a prawdopodobnie też Adama. Pogodzony ze światem zewnętrznym, kochający życie. John Hurt, jako starszy pan, z szpakowatymi włosami w wiecznym nieładzie. 


Najnowsze dzieło Jarmuscha wchodzi do polskich kin 14 lutego. Nie wiem, czy to zawierzona przez dystrybutorów data, by skusić nieświadomych na dobry film. Jednak osobiście nie uważam tego za najlepszy pomysł. Już raz miałam średniej kasy przyjemność oglądania "Antychrysta" von Triera z bandą ludzi święcie przekonanych, że wybrali się na komercyjny horror. Jak można się domyślać nie wspominam tego najlepiej, oni pewnie również. A tutaj czekają nas Walentynki oraz trailer w stylu: wampiry, miłość, Loki z Thora itp. I wiadomo, jaką grupę ludzi to przyciągnie. Mam nadzieję, że choć połowie się spodoba, bo to centralnie jeden z najlepszych obrazów (a może nawet najlepszy), jakie w tym roku widziałam. A także Jarmusch najwyższych lotów, w stylu "Noc na Ziemi".

poniedziałek, listopada 25, 2013

Meet Fashion

Fuksjowy stadion stał się weekendowym stoiskiem mody
Po raz pierwszy i mam nadzieję nie ostatni, mogłam uczestniczyć w mini święcie mody zorganizowanym we Wrocławiu. Fashion Meeting odbył się po raz trzeci, czyli przez ostatnie 2 lata byłam kompletnie niedoinformowana w kwestii okolicznych imprez modowych. Ale to na szczęście uległo zmianie, więc w przyszłości będę przygotowana, szczególnie finansowo. Pora przygotować skarbonkę z napisem FM.
  
Moda, moda, moda
Ciuchy, ciuchy, ciuchy, a właściwie to odzież. Czasami mega dizajnerska, niekiedy dziwna, ale w większości przypadków nadająca się po prostu do noszenia. W końcu Wrocław to nie Paryż podczas pokazów Haute Couture. Właściwie każdy znalazłby tu coś dla siebie, nawet w okazyjnych cenach. A wszystko wykonane z porządnych, oryginalnych materiałów - nie zawsze do końca dobrze skrojonych, ale obowiązkowo unikatowych. Królowała eko-skóra (pora coś zdobyć z tego tworzywa, może spódniczkę), różnorodne bluzy z nadrukami, kapturami, asymetrią. Spódnice - rozkloszowane mini i midi oraz ogólnie styl vintage.
 
Przyznam, że przy kolejnych edycjach organizatorzy powinni zadbać o stworzenia sektora z przymierzalniami. O ile mierzenie bluzy wśród tłumu ludzi nie stanowi problemu, to jednak nie podjęłam wyzwania nakładania skórzanych spodenek, a tym bardziej wieczorowej sukienki.
 
Moja (pensjonarkowa) oraz K. (rockowa) stylizacja na niedzielę
Oprócz stylowej odzieży, było mnóstwo stoisk z przeróżną, zawsze ręcznie wykonaną biżuterią. Aż można było dostać oczopląsu. Oczywiście pojawiły się dzieła z drukarki 3D, przeważnie ażurkowe, super lekkie. Podobnej wagi (a może raczej jej braku), ale bardziej subtelna była biżuteria wykonana z barwionej żywicy. Mistrzowskie pierścionki z odkręcanym oczkiem, czyli codziennie można nosić inny kolor. Moim faworytem zostały bransolety/naszyjniki zrobione z kolorowych sznurów połączonych elementami hydraulicznymi (rurkami, śrubkami, gwintami). Dla tradycjonalistek (niezafascynowanych nowinkami technicznymi, ani recyklingiem) istniał spory wybór kamieni półszlachetnych, bursztynów oraz klasycznego srebrna i złota.
 
Jednorożcowy portfel
Jeśli chodzi o kwestię oszczędzania, byłam bardzo bliska wygranej. Całą swoją osobą broniłam się przed wydawaniem pieniędzy na wszystkie wspaniałe bajery, gadżety i ciuchy. Co prawda bluzy od Mr. GUGU & Miss GO odwiedzałam kilkanaście razy. Jednak cena oraz niezdecydowanie w kwestii wzoru uratowały mój portfel. Dzielnie miałam zamiar opuścić stadion, gdy tuż przy schodach natknęłyśmy się na stoisko Dynomighty z eko-portfelami. Jak wiadomo, mam kompletnego świra na punkcie jednorożców. Dlatego zupełnie nie powinno dziwić, że musiałam mieć to cudo widoczne na zdjęciu. Teraz moja mamona jest bezpiecznie ukryta w bajkowym origami. Raczej żaden złodziej nie powinien wpaść na to, że w kawałku papieru trzymam kartę dostępu do konta.
 
Oczywiście odwiedziłam już stronę Mr. GUGU & Miss GO i tu też jest magiczny jednorożec, o którym będę marzyć, a także kostium kąpielowy z chmurkami lub pandą. Chyba jakaś siła wyższa postanowiła mnie chronić, skoro twórcy marki nie przyjechali z tymi konkretnymi ślicznościami. 

poniedziałek, listopada 18, 2013

Piłka jest okrągła, ale polska reprezentacja o tym nie wie


W piątek 15-tego (a przecież nie był to piątek 13-tego!) we Wrocławiu odbył się po raz trzeci mecz polskiej reprezentacji. Oczywiście w piłce nożnej. Nie oszukujmy się, tylko ta tak na serio się liczy. Mecz towarzyski, z sąsiadami Słowakami. Czyli zero stresu, parcia na awans. Po prostu sympatyczne kopanie piłki, żeby nie wyjść z wprawy.


Bardzo cieszyłam się, że idę na mecz, na "ten mecz". Jak widać po zdjęciach miejsca miałyśmy rewelacyjne. Pierwszy rząd, środkowy sektor, dokładnie na przeciwko ławka rezerwowych Polaków. To oczywiście zasługa ponad 300-tu osób głosujących na pewne zdjęcie na FB, a przede wszystkim Kamy, która postanowiła zrobić mi taki prezent. Co z tego, że jest zimno. Dla takiej miejscówki warto się poświęcić. Nałożyć kilka warstw ciuchów (w tym najgrubszy posiadany sweter), polarowe skarpetki, a nawet wygrzebać z szafy szalik biało-czerwony z orzełkiem (zakupiony na potrzeby meczu Polska-Włochy).  


Taka byłam szczęśliwa i kompletnie zapomniałam, że idę dopingować "naszą reprezentację". Jak dobrze wiadomo, zostało mi to szybko przypomniane. Wszystko potoczyło się według dobrze znanego schematu, który moim zdaniem zupełnie nie zależy od tego, jakiego mamy przeciwnika. 
Na początek atakujemy: Błaszczykowski zdobywa piłkę, biegnie, podaje do Lewandowskiego, ten w okolicach bramki wywraca się sam lub z czyjąś pomocą (niekiedy te wywrotki wyglądają całkiem spektakularnie). Model B-L powtarza się kilkakrotnie, przy niewielkim udziale pozostałych członków drużyny. Przy okazji udaje się wywalczyć kilka rzutów rożnych, które nie są naszą specjalnością, więc oczywiście nie kończą się golem. Po dość krótkim czasie następuje kontra przeciwników, w tym wypadku Słowaków, i tu mamy już wynik 1:0. Obrona jak zwykle nie spodziewała się, że niektórzy potrafią szybko biegać. A sam bramkarz, nawet międzynarodowej klasy, jak Artur Boruc, nie zawsze może uratować zespół. Szczególnie, że tyle osób kotłuje się pod jego bramką. Chwilę później jest już 2:0 i przechodzimy na kolejny znany level: spadek motywacji, czyli "w sumie, to nie chce nam się już grać i moglibyśmy wracać do domu, ale mamy pecha, bo mecz musi trwać minimum 90 minut". Dlatego rozpoczyna się podawanie piłki do własnego bramkarza, a nie kolegów z przodu. Ataki na rywali stają się sporadyczne, właściwie tylko Błaszczykowski i Słowacy nadal biegają po boisku, cała reszta spaceruje. Co gorsza Słowacy mają ochotę na więcej goli, więc trzeba uważać, by utrzymać ten wynik. Przecież może być już tylko gorzej. Na szczęście 94 minuty mijają i "nasza drużyna" przy gwizdach schodzi z boiska. Niestety chłopaki nawet nie są dobrze wychowani, bo nie dziękują sąsiadom za mecz, o wymianie koszulek nie wspomnę.



Porównując oba zespoły na boisku nie dało się nie zauważyć pewnych cech charakterystycznych. Słowacy, to raczej raczej szczupli faceci, z umięśnionymi nogami - pewnie dlatego potrafią biegać. Na dodatek całkiem sprawnie. Za to Polacy mają chude nóżki i wielkie klaty. Co ewidentnie sugeruje, że więcej czasu spędzają na siłowni, a nie bieżni lub boisku. Tylko, że jak sama nazwa wskazuje "piłka nożna" opiera się na nogach, a nie bicepsach. Brak kondycji oraz nadmiar mięśni w górnych partiach ciała, nie daje nadziei na drużynę, która wytrzyma 90 minut ciężkiej pracy. Na dodatek patrząc na obie ławki rezerwowych, można dostać napadu śmiechu.  Słowacy - twarde chłopaki - ubrani w dresy czekają na swoją kolej. Polacy, jak kuracjusze w sanatorium, grzeją się wspólnie pod uroczymi kocykami w kratkę.

Można narzekać na pecha (Polacy jeszcze ani razu nie wygrali na nowym, wrocławskim stadionie), na pogodę, murawę, trenera, a nawet na kibiców. Jednak nie ma co się oszukiwać, polska reprezentacja jest beznadziejna. Mamy gwiazdy i to nawet jedne z lepszych, ale przy grze zespołowej 2-3 gwiazdy nie wystarczą (wie o tym np. Argentyna pokonana przez Urugwaj). Wystaczy unieruchomić najlepszych i wygrana jest w kieszeni, bo nie ma alternatywy. 



Jak widać było w drugiej połowie meczu, nawet najwierniejsi kibice mieli dość. W momencie, gdy praktycznie cały zespół szwenda się po boisku, to nie należą się mu brawa, a właśnie gwizdy. I na takie pożegnanie w pełni zasłużyli nasi zawodnicy. Oklaski dostali Słowacy, za klasę i chęć do gry przez cały mecz. Po nich było widać, że kochają swoją pracę. Bo przecież to jest ich praca, za którą dostają spore pieniądze. I my wszyscy zapewniamy im pensje, dzięki którym mogą kupić sobie kolejny sportowy samochód lub ekskluzywne wakacje.


sobota, listopada 02, 2013

Czytnikowość


Na ostatnie urodziny zażyczyłam sobie Kindla. Taki niby kaprys, ale nie do końca. Przecież jako przyszły edytor (maybe) powinnam być na bieżąco ze wszystkim nowinkami technicznymi rynku wydawniczego. Ebooki to podobno przyszłość! A jak donoszą słuchy z krakowskich targów książki, to właściwie pewna przyszłość. 

Muszę przyznać, że początkowo nie byłam do niego w pełni przekonana. Jednocześnie, mimo wszystko, trwałam w oficjalnym zachwycie nad lekkością oraz możliwościami, które posiada. Jednak nie korzystałam w pełni z jego możliwości. 

Nadal o wiele prościej jest dostać książkę w tradycyjnej wersji. Nawet jak wydaje się nieosiągalna, to gdzieś na świecie/w Polsce znajduje się egzemplarz, który można zeskanować lub wypożyczyć w opcji międzybibliotecznej. W ostatecznym wypadku zawsze pozostaje Biblioteka Narodowa, która formalnie posiada wszystko i jak się bardzo postarasz to udostępni jeden ze swoich skarbów. 

Z ebookami nie jest tak idealnie, jakby mogło się wydawać. Niby wszystko można znaleźć, ale to nie do końca prawda. Zresztą większość dostępnych książek elektronicznych to pdf. Co znaczy, że tych plików na pewno nie można nazywać e-książkami, a nawet czymś do nich zbliżonym. Po przerobieniu nadal dość mocno odbiegają od oficjalnych wersji. Jednak z racji stosunkowo małej dostępności prawdziwych mobi lub epub'ów, trzeba zadowolić się tym co jest. Skoro da się je czytać to nie należy za bardzo narzekać. 

Jeśli chodzi o mojego kochanego Kindla, to jego największą zaletą jest waga, a właściwie jej brak. Poza tym jakoś używanie go nie wywołuje mdłości w środkach transportu, co przy tradycyjnych książkach i gazetach było moją osobistą zmorą. Miło jest, gdy zamiast 5 tomów sagi oraz 2 podręczników na wyjazd zabieram takie maleństwo. A samo czytanie to też przyjemność. Nie trzeba zapamiętywać stron i używać zakładek. Procentowy licznik czytania precyzyjnie sugeruje, czy warto poświęcić kolejną godzinę, czy pora już na przerwę. I opcja czytania w wannie, bez ryzyka zamoczenia cennego woluminu - bezcenna!


poniedziałek, września 30, 2013

Kaliszfornia

Przyczyna całej wycieczki do Kalisza - premiera Zaleskiego "Błękitny ptak".
Przedstawienie formalnie dla dzieci i młodzieży, ale przecież w każdym z nas tkwi ukryte (mniej lub bardziej) dziecko. Mądrzejsi ode mnie stworzą zapewne recenzję sztuki. Dlatego osobiście chcę jedynie stwierdzić, że siedząc w te sobotnie popołudnie w teatrze, byłam: zachwycona (scenografią, kostiumami), zaciekawiona (historią, postaciami), wystraszona (las w nocy potrafi przerazić), rozbawiona (ach, ten Kot!!!), wzruszona (losem bohaterów). 


Jako fani i część grupy wsparcia udaliśmy się na wyprawę do Kaliszforni. Sama podróż okazała się bardzo sympatyczna. A to dzięki Pani X (coś nie możemy się dogadać jak się nazywała), która bardzo sprawnie zawiozła nas do celu. Jadąc przestronnym autem prowadziliśmy kulturalną rozmowę. Nawet nie wiem kiedy minęły dwie godziny podróży i znaleźliśmy się w najstarszej polskiej osadzie. 


Przyznam, że mój zachwyt blablacar.pl jest ogromny. To dzięki tej stronie udało się przejechać trasę Wro-Calisia w 2 godziny oraz za połowę ceny biletu PKS. Co prawda nasi towarzysze drogi powrotnej nie byli tak rozmowni, jak Pani X. Jednak byli punktualni i bez najmniejszego problemu odstawili nas w wybrane miejsce we Wrocławiu. Jak na razie nie znalazłam chętnych na podróż do Puszczy, choć przypuszczam że w momencie podzielenia podróży coś by się trafiło. Za to Pani X często kursuje na linii Wro-Toruń, więc Kasiek lepiej się szykuj na moje niespodziewane odwiedziny.


Starówka sugeruje, że Kalisz to malutkie, urocze miasteczko. W sobotę wszystkie sklepy są pozamykane, jedynie restauracje i kawiarnie pozostają czynne (+ oczywiście sklepy z alko, jak w całej Polsce). Nawet bankomaty mają wolne w weekend. Kamienice w większości są odnowione i nie ma pomiędzy nimi wciśniętych bloków, ani nowoczesnych budynków. Gutowski twierdzi, że Kalisz nie został zniszczony podczas wojny, dlatego może pochwalić się zabytkowym centrum. A on przecież na historii się zna. Dodatkowo ta masa zieleni i wody - pięknie!


Oczywiście, jak przystało na polskie miasto blokowiska istnieją. Jednak poza centrum. Tam też buduje się kolejna (już!!!) galeria handlowa. Mania spędzania czasu w klimatyzowanych, jarzeniowych i tłocznych budynkach jest przerażająca. Dobrze chociaż, że w Kaliszforni nie zniszczono starówki na rzecz mamony.


Pomysłowość Kaliszan jest niesamowita. Przykładem tego są te szyldy oraz witryna. Tuż przy klubie-dyskotece "Lanser" (to tu odbywają się wieczory panieńskie i kawalerskie, a przynajmniej tak głosi reklama) znajduje się sklep wędkarski "Zaczep". I w sumie nie wiadomo, czy chodzi tu o czasownik "zaczep" w znaczeniu "poderwij", czy raczej rzeczownik oznaczający "wystającą część jakiegoś przedmiotu umożliwiającą połączenie go z innym". 
 

wtorek, września 17, 2013

Problemy ze skupieniem


Trwają wakacje, oczywiście tylko od szkoły. Bo urlop był i pstryk! już uciekł w siną dal. Niby skończył się tydzień temu. Jakoś tak obyło się bez szału, więc jakby go wcale nie było. Nie będę tu po raz kolejny rozgryzać oraz wyliczać zalet i wad urlopowania w Puszczy. Podsumowując: było ok, przynajmniej wypoczęłam, dotleniłam, a włosy otrzymały regenerację (ach, ta uzdrawiająca, czysta, augustowska woda w kanalizacji).

Ale nie o tym, nie o tym ten post.

Skoro mam wakacje od szkoły, to znaczy, że mogę czytać co mi tylko wpadnie w ręce. A ostatnio wpadło całkiem sporo ciekawych, mniej lub bardziej rzeczy. I co z tego! Mój mózg dopadła jakaś czytelnicza blokada! Jak tylko chwytam książkę/kindla to mam jakąś niemoc. Spać się chce, oczy się zamykają, następuje atak ziewania i koniec, nie pozostaje nic innego jak zasnąć lub zrobić sobie drzemkę.  Innym razem nagle przypominam sobie, że tyle rzeczy mam pilniejszych do zrobienia. A tu trzeba zrobić porządek w kartonach z butami albo przejrzeć gazety z modą, by powoli szykować garderobę na jesień. Koty nakarmić i pomiziać, sprawdzić co słychać na świecie lub popatrzeć za okno. To chyba cofanie się w rozwoju! Zachowuję się, jakbym miała znów lat 12 i próbowała uczyć się dat panowania królów Polski. 

Co gorsza mam wrażenie, że problem dotyczy jedynie pisanej rozrywki. Jakoś mam pełno energii, by obejrzeć trzy filmy w ciągu jednego dnia lub 5 odcinków serialu. Co prawda obecnie, przed tym ostatnim staram się bronić rękami i nogami. Nawet wprowadziłam sobie zakaz seriali w domu i kinomaniaka odwiedzam tylko w pracy. Oczywiście niewiele to ostatecznie pomaga. Ciągle wydaje się mi, że mam ogromne opóźnienie filmowe i muszę nadrabiać zaległości.

Ogólnie chyba brakuje czasu, czyli tak naprawdę mam go za dużo. Gdy nie gonią terminy, to odzywa się leń. Przestawia coś w głowie i miesza.  Na szczęście już nie długo. Wkrótce pora wracać do nauki, AFF też zbliża się wielkimi krokami (karnet został dziś zamówiony). Czyli będę miała przesyt kina amerykańskiego i skończy się na trochę mania filmowa. Jak córa marnotrawna powinnam powrócić na łono literatury, a przynajmniej mam taką nadzieję.

środa, września 11, 2013

City Bus NY by M. Gondry


Po wyjątkowo ciężkiej "Dziewczynie z lilią" postanowiłam odpuścić oglądanie kolejnych filmów pana Gondrego. Jednak zupełnie przypadkiem wpadło mi w ręce, to co nakręcił w zeszłym roku. Planowałam zobaczyć "To my, a to ja" na poprzednim AFF, ale jakoś się nie udało. Trochę żałowałam, ale ostatnio kompletnie zapomniałam o tym tytule. Odpalając playera miałam nieco mieszane uczucia, do tego co może mnie czekać. I tu napotkałam całkiem miłą niespodziankę.

Ostatni dzień szkoły, miejski autobus odjeżdża, a my razem z nim i jego pasażerami. [Chciałam napisać "kolorowymi pasażerami" w znaczeniu "wielobarwnymi", "różnymi". Jednak z racji, że wszyscy bohaterowie są latynosami lub afroamerykanami wolałam uniknąć niezrozumienia.]
Znajomi, przyjaciele, wrogowie... wszyscy jedziemy tym samym środkiem transportu miejskiego. Z każdym przystankiem jest nas coraz mniej. Czy zobaczymy się kolejnego dnia, czy dopiero po wakacjach, pierwszego dnia szkoły? Nieważne, liczy się tylko obecna chwila. Kolejny dowcip, kolejne szykany, wyciąganie żenujących tajemnic. Jeden się obraził, drugi pokłócił, trzecia umówiła się na randkę (mimo, że jeszcze chwilę wcześniej udawała, że nie chce), inni zaplanowali imprezę. Znajomości się kończą, inne powstają, a nawet mamy reaktywację dawnej przyjaźni. Niby dzień jak co dzień, a jednak dla kogoś może okazać się ostatnim. 

Nabuzowani hormonami, a może nie tylko nimi, amerykańskie nastolatki. Mrok... nie ma chyba nic gorszego, niż podróż z takimi autobusem. I rzeczywiście, nieliczni są wstanie wytrzymać takie towarzystwo. Zero szacunku do kogokolwiek, czyli strzeżcie się kobiety z dziećmi, staruszki, a także przypadkowi pasażerowie. Każdy z was może zostać opluty, wyśmiany, a o ustąpieniu miejsca starszym możecie kategorycznie zapomnieć. Jedynie respekt budzi pani kierowca, która jest bogiem tego mobilnego miejsca. Spokojnie obserwującym, w wyjątkowych okolicznościach reagującym, a nawet niekiedy dającym się przekupić.    

O dziwo Gondry pokazuje w pełni realny świat, z całym jego brudem i pięknem. Nie podziwiamy fantastycznych miejsc oraz stworów, tylko szarą rzeczywistość, która ma tyle odcieni! Właściwie oglądamy porządnie zrobiony pseudo-dokument, co szczególnie po ostatnich doświadczeniach z filmami M.G. jest cudownym wytchnieniem.  I jest to materiał całkowicie poświęcony młodym ludziom. Jedziemy przez Nowy York, ale rzadko wyglądamy przez szybę (chyba, że mijamy rowerzystkę w zwiewnej sukience). Ważniejsze są emocje, rozmowy, nastoje, a nie tło i widoki. Dodatkowym atutem są postacie-aktorzy. W napisach końcowych nie królują dobrze znane nazwiska. Wszystkie osoby są naturszczykami, trudno powiedzieć czy grającymi siebie, choć jest to bardzo prawdopodobne, gdyż są niezwykle naturalni i prawdziwi.

"To my, a to ja" nie jest filmem wygrywającym festiwale. Nie jest to spowodowane tym, że jest słaby lub kiepsko zrobiony. Po prostu jego tematyka nie ma wiele wspólnego z obecnymi, popularnymi trendami - za mało w nim dramatu. Może właśnie dlatego warto go zobaczyć. Ile można oglądać fabuł o trudnej młodzieży lub dokumentów o ciężkich losach mniejszości w ubiegłym stuleciu w Stanach? Od czasu do czasu miło poczuć powiew świeżości.

poniedziałek, września 09, 2013

Polsko podróżnicze: Puszcza-Breslau

Tuż za Augu

To jeszcze podlaska krowa - okolice Żarnowa

Gdzieś w polu za Łomżą

W kierunku lewej strony Wisły

Wisła

Gdzieś w drodze na autostradę Wawa-Uć

Gdzieś na autostradzie Wawa-Uć (pola po wykopkach - chyba)

Gdzieś na autostradzie Wawa-Uć (pola kukurydzy)

Uć w wersji roślino-zielonej 

Uć w wersji nowoczesnej

piątek, sierpnia 23, 2013

Muzycznie

Tak szliśmy na Florence i długo nie mogliśmy dojść...

Porównując zeszłoroczny Impact Fest z tegorocznym Coke Live Festival mogę wymienić kilka słów kluczy w ramach różnic:

  • upał, żar - zimno, pochmurno
  • udar - ból gardła
  • zaliczenie wszystkich koncertów - obejrzenie 2,5 koncertu
  • kolejki do wszystkiego - kolejki do wszystkiego oprócz WC
  • lekki brak organizacji - pełen profesjonalizm
  • Warszawa - Kraków

A jak się bawiłam? Świetnie za każdym razem, choć oczywiście Florencja okazała się lepsza - mocniejszy głos, większa energia. Wiadomo, jest prawie 2x młodsza niż Anthony, więc jest wstanie dłużej szaleć, skakać, biegać wśród publiki. Muszę jednak przyznać, że miałam obawy, czy podoła na tak dużej scenie. Wcześniej oglądałam jej koncerty bardziej kameralne i zakładałam, że w takich się bardziej sprawdza. A tu mega niespodzianka! Flo rządzi na gigantycznej, plenerowej scenie. Brzmi lepiej niż na płycie. Do tego ekipa: harfa, fortepian i cała reszta. Glitter w powietrzu!!!



Kupony, czyli mamona festiwalu. I znów bawiłam się przy jednym piwie.

Generalnie moja, wydawałoby się całkiem niezła kondycja imprezowa, wymięka na festiwalach. Stanie w kolejkach, tłumy ludzi, a może także nadmiar przepoconego, ale nadal formalnie świeżego powietrza... Wszystko to powoduje, że około godziny 1.30-2.00 mój organizm jest wykończony i ostentacyjnie zaczyna mówić "dość". Jest to jednak nieco dziwne, skoro normalnie potrafię być 12 godzin w pracy, iść na imprezę, wrócić rano, by niekiedy zjawić się ponownie w pracy o 13. Oczywiście w pewnym momencie nadchodzi czas, gdy muszę te eskapady odespać. Jednak powrót z bali nigdy nie zdarza się przed 3, nawet gdy kolejnego dnia wstaję po 7. A tu kolejne muzyczne wydarzenie, a ja jak tylko opuszczę okolicę sceny, to marzę jedynie o łóżku. I trochę o jedzeniu, o żadnym piciu nie może być mowy. Chyba jestem festiwalową pensjonarką - na szczęście jedynie przy festiwalach muzycznych. Filmowe, gdy się na nie skuszę, traktuję w pełni profesjonalnie.


Do namiotu była taka kolejka, że na starcie zrezygnowaliśmy. Next time!
Jeśli chodzi o modę na festiwalu, ze względu na Florence królowały glitter i wianki. Te ostatnie w przeróżnych wersjach: zaczynając od naturalnych, niewielkich, a kończąc na olbrzymich plastikach, przypominających wieńce pogrzebowe. O ile kwiaty we włosach były raczej domeną żeńską, o tyle brokat był całkowicie unisex. Zresztą sama Flo dość szybko obsypała migoczącym pyłem siebie oraz cały zespół, na czele z wysmarowaniem całej głowy perkusisty. Tak poza tym, z powodu aury pogodowej można było podziwiać różne modele kaloszy i kurtek przeciwdeszczowych. Ogólnie było kolorowo, zróżnicowanie oraz znalazło się kilka perełek. Naszym osobistym hitem była bluza z Mona Lisą a pewnej znanej (przynajmniej w Kra) pracowni. 

środa, sierpnia 21, 2013

Autobusowe



Wawa-Wro, okolice Łodzi
Sierpniowe weekendy, zamiast na wrocławskich balach, spędziłam w podróżach. Na szczęście odbywały się one w klimatyzowanych  i z wifi busach. Najpierw Wro-Uć i Wawa-Wro, a tydzień później Wro-Kra-Wro. Zaznaczmy, wcale nie doczekałam się jeszcze wakacyjnego urlopu. Ta wyczekiwana chwila nastąpi pod koniec miesiąca.

Zaczynam odkrywać zalety transportu drogowego. O dziwo coraz więcej mamy tras szybkiego ruchu, co znacznie skraca czas podróży. Dodatkowo delikatna bryza z klimatyzacji pozwala spędzić drogę w miarę komfortowych warunkach, szczególnie gdy na zewnątrz panują upały  Fotele są wygodniejsze niż w pociągu, jedyny ich feler to brak możliwości wyciągnięcia nóg. Co prawda, czytanie nadal sprawia mi trudność - tylko w PKP skupienie na lekturze książkowej nie wywołuje po jakimś czasie mdłości. Jednak przeglądanie gazety nie powoduje takiego dyskomfortu, a tym bardziej oglądanie filmów na laptopie. Tak, tak w wyższej klasy busach, przy każdym fotelu znajduje się gniazdko, do którego można się podłączyć. Oczywiście wykonanie trasy Wro-Augu bez przesiadek takim transportem nadal jest nieosiągalne. Wkrótce przetestujemy wersję z postojem w stolicy. 

Nadal mam sentyment do pociągów. Możliwości rozłożenia się na 4 siedzeniach, poszwędania się po korytarzach, podróży całą grupą. Niestety uciekający czas, a także coraz większa potrzeba komfortu i szybkości skłaniają do porzucenia transportu z czasów studenckich. Zresztą ceny biletów kolejowych ostatnio przewyższają ceny biletów lotniczych, a czas podróży bynajmniej nie ulega skróceniu, a wręcz odwrotnie. 

W sumie po co mam się tłuc śmierdzącymi pociągami (bezpośrednich połączeń z Puszczą też już nie ma), tylko dlatego że wywołują przyjemne wspomnienia? Nie było ich znów tak dużo, ale przecież tych gorszych nigdy się nie pamięta. Pora zacząć zbierać wspominki z podróży busowych, a może też samolotowych. 



Kra-Wro, okolice Katowic
Za moje wojaże poniosłam swego rodzaju karę. Szelka, porzucona na 2 weekendy, postanowiła ostentacyjnie osikać mi torbę podróżną. Aż się boję co zrobi, jak wrócę po tygodniu nieobecności. Chyba muszę im przywieźć jakiś koci prezent, by zapobiec kolejnym zniszczeniom.


niedziela, lipca 28, 2013

Upalna senność

Szelinda w promieniach słońca.

Wiem, że jakiś czas temu (całkiem niedawny) narzekałam na brak słońca, deszcz, wilgoć i inne takie. Jednak to przegięcie w drugą stronę, to lekka przesada! 

Opuszczenie w taki dzień jak dziś bezpiecznego schronienia - cienia domu grozi poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. Poparzenie, udar, ból głowy, przegrzanie... Tu przynajmniej mam wiatrak, który pobudza jakikolwiek ruch powietrza, sorbet malinowy w ramach obiadu, a także miękką kanapę poza zasięgiem słońca. Ruszenie się gdziekolwiek jest niemożliwe, wymagałoby za dużej porcji mocy. Energia substratów  przeważa nad energią produktów, więc wywoływanie reakcji pociągałoby za sobą zbyt wysokie koszty. Czyli jest kompletnie nieopłacalne, czasochłonne oraz niepotrzebne.  

Lepiej pozostać na miejscu. Zaległości książkowe i filmowe tworzą poważne, lekko chwiejne wieże: materialną (na parapecie) i wirtualną (w pamięci komputera). Pora nad nimi nieco zapanować i wymienić niektóre, zbyt stare elementy. Bo wciąż przybywa nowych, coraz ciekawszych. 

Jednym z nielicznych plusów upałów jest panująca w mieście cisza. Wszystkie dzieciaki zostały wysłane nad najbliższą wodę. Staruszkowie zamiast konferować na ławce, siedzą w domach przed niedzielnym TV - część z nich może nawet darowała sobie pielgrzymkę do dusznego, śmierdzącego kościoła. Okoliczni piwni krzykacze też się pochowali, nikt nawet nie ma siły, by puszczać muzykę. Upalna, świetlista cisza, w tle jedynie delikatny szum wiatraka i od czasu do czasu miauknięcie cierpiącego z gorąca kota.  


środa, lipca 24, 2013

Miejskie plażowanie


Jak co roku, nieco debilnie, zaplanowałam urlop w sierpniu. Oczywiście pod koniec sierpnia, bo: "dekorator nie może iść na urlop, gdy rozpoczyna się nowa kolekcja/sezon". Oznacza to, że prawdopodobnie po raz kolejny ominie mnie kąpiel w jeziorze. Wiem, że nawet pod koniec lata woda formalnie ma temperaturę optymalną. Jednak, gdy na powietrzu jest 20-23 stopnie, to w moim przypadku zanurzenie się w jeziorze zajmuje minimum godzinę. Co gorsza niekiedy wejście nie kończy się sukcesem.

Z racji powalających upałów oraz znacznej ilości wolnych dni, postanowiłam się przełamać i udać na basen miejskich. Okazało się, że nie taki diabeł straszny. Szczególnie w środku tygodnia i w godzinach około południowych miejskie plażowanie, to sama przyjemność. Miejsca na trawie sporo, krzycząca dzieciarnia skupia się w rejonie brodzika i raz na pół godziny przybiega tłumnie na zjeżdżalnię. Ludzi pływających (w głębokim basenie) właściwie brak, wszyscy preferują wylegiwanie się przy brzegu. Czyli można spokojnie wykonać kilka rundek krytą żabką bez kolizji. Teren pełen zieleni, nie słychać właściwie samochodów pędzących Mostem Millenijnym. Do szczęścia wystarcza dobre towarzystwo, coś do poczytania i oczywiście okularki do pływania.

Aaa i krem z filtrem co najmniej +40, bo przy trupio-bladej cerze słońce to cichy zabójca. Nie wspominając o tatuażach, które nie przepadają za opalaniem i kąpielami w chlorowanej wodzie. 


piątek, lipca 19, 2013

rytm i tempo


Z racji posiadania wolnego w tygodniu, a także sprzyjającej aury pogodowej, jeżdżę rano nad Odrą. Oczywiście rano, czyli 11-12. Jeszcze nie zwariowałam na tyle, by wstawać o 8 i wskakiwać na rower. Tuż przed południem to idealny czas, minimalny ruch na ścieżce, brak szalejących i wrzeszczących dzieci z nieodpowiedzialnymi rodzicami, pojedyncze jednostki z pieskami oraz okazjonalni odrzańscy plażowicze. Sielanka.

Dodatkowym plusem jest trasa. Równiutka kostka z wyraźnie wyznaczonym podziałem dla pieszych i rowerzystów. Wieje przyjemny, choć niekiedy zwalniający jazdę, wiatr od rzeki. Przy intensywnym i mocno dającym się we znaki słońcu, ścieżka wiedzie prosto pod zbawiennym cieniem, które zapewniają okoliczne drzewa. Prawie Puszcza! Chociaż po dokładniejszej obserwacji widać, że wszystko to liściaste rośliny. Żadnej sosny, świerku czy jodły. A Odra nie umywa się do Sajna, a nawet Necka. Jednak jak się nie ma tego co się lubi, to się lubi to co się ma. Koniec narzekania! 


Jednym z nielicznych felerów samotnego pedałowania jest odpowiednie tempo. Gdy się jeździ z drugą osobą, to automatycznie wzajemnie się dopasowujemy. Po niedługiej chwili udaje się wypracować optymalną, zadowalającą prędkość. Dodatkowym ułatwieniem jest rytm rozmowy, która toczy się miło niespiesznie. To wszystko składa się na przyjemne i nie męczące tempo jazdy.

Problemy pojawiają się, gdy jeżdżę sama, oczywiście w słuchawkach na uszach. Playlista, którą posiadam jest, jak się okazało, mocno zróżnicowana. Może nie tyle pod względem gatunku, ale tempa. Ta właśnie zmienność szybkości i mocy odbija się na rytmie mojej jazdy, która w niczym nie przypomina jednostajności. A to jej mi brakuje, szczególnie, że moja kondycja jeszcze nie jest w najlepszym stanie.

Muszę stworzyć odpowiedni zestaw rowerowy, który nie wykończy moich mięśni, płuc i tyłka. A jednocześnie nie będzie miał żółwiej prędkości. Istnieją przecież listy na aerobik, czy inne takie tam wygibaso-ćwiczenia. Powinny też być playlisty dla rowerzystów, w zależności od stopnia zaawansowania lub determinacji. Najlepiej od razu do pobrania na telefon. A może już są?


poniedziałek, lipca 15, 2013

Dziewczyna z lilią (smutna bajka dla dorosłych dzieci)


Historia w skrócie wygląda tak:
On, nieco nieporadny życiowo i bujający w chmurach, poznaje Ją. Zakochują się podczas tańca, mamy oświadczyny na lodowisku, potem wyścig ślubny. Przezroczysta limuzyna wiezie ich na miesiąc miodowy i... Tu kończy się kolorowa bajka. Żadne z nich nigdy nie pracowało, a przynajmniej on - ma formalnie odpowiednio duży zapas mamony w sejfie. Ale Ona jest śmiertelnie chora, a pieniądze znikają nie wiadomo kiedy. On poświęca się i przyjmuje każdą pracę, jednak wkoło niej nadal więdną kwiaty.

Idąc na seans nie wiedziałam, że wybieram się na nowe dzieło Michela Gondrego. Prawdopodobnie wtedy miałabym trochę inne nastawienie. Jego filmy nie należą do klasycznego współczesnego kina francuskiego, które jest dostępne na polskich ekranach. Jednak po pierwszej minucie wiedziałam, że znów zawitałam do świata autora "Jak we śnie" i genialnych teledysków Bjork z lat 90-tych. I byłam zachwycona, niestety nie trwało to długo. 

Zaczęło się jak zwykle - kolorowo i surrealistycznie. Pierwsze skojarzenie: Miś Uszatek na wycieczce w Paryżu. Urocza, bajkowa historia miłosna. W tle pseudo filozoficzne gadki, jednak niezakłócające głównego romantycznego wątku. Jednak po godzinie kolory znikającą, scenografia zaczyna się sypać i gnić. Robi się coraz bardziej ponuro i depresyjnie, ale nadal masz nadzieję na happy end. Po czym wychodzisz z kina i nic nie mówisz. Czemu? Bo nie lubię, jak ktoś niszczy bajkowy świat i zmienia go rzeczywistość po wybuchu bomby.  



Zdecydowanie preferuję wcześniejsze dzieła Gondrego. "Jak we śnie" ma idealnie wymierzoną ilość pluszowych, elektronicznych i innych fantastycznych stworów. W "Dziewczynie z lilią" jest ich stanowczo za dużo. Szczególnie w pierwszej części można dostać oczopląsu od tego nadmiaru. Bohaterzy grani przez Bernala i Gainsbourg funkcjonują w normalnym realnym świecie i równolegle mają drugi stworzony podczas snu. Tam pluszowy konik potrafi biegać, a maszyna do cofania się w czasie naprawdę działa. Jest to bezpieczne i szczęśliwe miejsce. W najnowszym filmie postacie Gondrego nie są twórcami, dla nich ten fantastyczny, straszny świat to jedyna rzeczywistość. Bajkowość nie oznacza już opowieści w stylu Disneya, raczej bracia Grimm grają tu pierwsze skrzypce, a także "Królowa Śniegu" Andersena.



Moim ulubionym filmem jest "Zakochany bez pamięci". Nie ma stworów z bajek i koszmarów, jest tylko genialny pomysł na historię pewnej, bardziej lub mniej szalonej pary i ludzi z jej otoczenia. To co dodatkowo przeszkadza w "Dziewczynie...", to natłok niepotrzebnych postaci. Przy napisach końcowych widać, że rodzina reżysera chciała zaistnieć na wielkim ekranie. W "Zakochanym..." pomimo sporej ilości znanych nazwisk wszyscy mają określoną i wydaje się kluczową dla filmu, rolę do odegrania. Nie ma zbędnych wypełniaczy, wszystko jest perfekcyjnie dopracowane.

Ogólnie "Dziewczyna z lilią" zawiodła moje zaufanie do filmów w stylu urban-fantasy. Wcześniejsze dzieła magika Gondrego dawały nadzieję, najnowsze jedynie rozbudza, by następnie ją zmiażdżyć pod tekturowym czołgiem. Mam wrażenie, że tworzenie przestało sprawiać panu Michelowi przyjemność. Albo tak skupił się na fantastycznych detalach, że zapomniał o najważniejszym, czyli dobrej historii.