poniedziałek, grudnia 29, 2014

Produkcja


Od listopada, po pobycie w mieście Łódź gdzie doznałam olśnienia, zajmuję się produkcją czapek. Tu mamy mój podstawowy przybornik, czyli krosno, guziki, włóczki, szydełko, igłę.


Nowa dostawa: jednolite wełniane, melanżowe z alpaki i wełny owczej (mega ciężkie w obróbce), tęczowe akrylowo-wełniane. Z każdego motka wychodzi kolejna niepowtarzalna czapka.



Owoce pracy: czapki bez lub z ściągaczem, pierwsza (i na razie jedyna) opaska. Większość wykonana z jednej nici, choć szary olbrzym otrzymał dodatek tęczowej włóczki.


Gotowe do podróży na wschód, by znaleźć się pod choinką, a następnie trafić do właścicieli.

poniedziałek, grudnia 15, 2014

Zimowo... zapiekankowo

Zimno, buro, oczywiście śniegu nie ma. Czyli mamy grudzień w Breslau. Chandra atakuje, więc najlepiej się przed nią bronić pysznym JEDZENIEM. Konkretnie pożywnymi zupami (ostatnio mistrzowska ogórkowa G. - tym razem bez chili, ale z odpowiednią dawką pieprzu) oraz zapiekankami. Nie chodzi o klasyczne typu: bułka, pieczarki, ser i oczywiście kiełbasa lub inne zwierzątko. Mowa o wypasionych zapiekankach z makaronem lub ziemniakami, a także z masą innych roślinnych pyszności.


Zapiekanka makaronowa - świderkowa.  Warstwa warzywna: pokrojone w paski i uduszone marchewka, cukinia, czerwona papryka oraz cebula czerwona i biała. Wszystko w sosie z pomidorów w puszce (konkretnie to miałam w kartoniku). Przyprawione pieprzem, solą, czosnkiem niedźwiedzimi oraz szałwią. Na część warzywną wrzucamy ugotowany (nierozgotowany) makaron świderki - pilnujemy by warstwy się nie wymieszały. Na koniec dodajemy potarkowany żółty ser (goudę lub mozzarellę) oraz słonecznik. Całość zapiekamy w piekarniku przed 15 minut - termoobieg z grillem.


Zapiekanka - puree. Farsz: starta marchewka, cukinia i cebula pokrojona w kostkę, prażony słonecznik - wszystko usmażone na oleju z aromatem chili i czosnku (smażymy przyprawy aż są czarne, następnie je wyrzucamy - zostaje tylko aromat) oraz odrobiną soli i większą drobiną pieprzu. Górna warstwa to puree z ziemniaków z jogurtem greckim z dodatkiem pasków masła (żeby nie wyschło) słonecznikiem i czosnkiem niedźwiedzim. Całość tez trzeba zapiec przez 15 min z termoobiegiem, ale bez grilla.



Zapiekanka - makaronowa ze szpinakiem. Makaron świderki (najulubieńsze) z wierzchu zapieczony starty ser, posypany czosnkiem niedźwiedzim i szałwią. Dolna (niewidoczna) warstwa: uduszony mrożony szpinak z dodatkiem usmażonej czerwonej i białej cebuli, rucoli oraz fety (najlepsza jest ta gotowa w zalewie pokrojona w kostkę - prawdziwa feta się nie topi). Z przypraw standardowo: pieprz, sól, szałwia, czosnek niedźwiedzi, trochę soku z cytryny. Zapieczone w piekarniku przez magiczne 15 min z termoobiegiem oraz grillem.

wtorek, listopada 25, 2014

Coś smacznego... kulinarnie, muzycznie, filmowo


Dawno nie bawiłam się tak dobrze na jakimś filmie, jak przy projekcji "Chef". Jedyny feler polegał na tym, że zrobiłam się bardzo głodna, nawet poczułam brak mięsa w mojej diecie. Co ostatecznie nie skończyło się dla mnie najlepiej, ale było minęło i nie będziemy do tego wracać.

"Chef" to autorski projekt Jona Favreau, reżysera między innymi dwóch pierwszych Iron Manów (tych bardziej śmiesznych). Widać od razu, że gotowanie należy do jego pasji. Profesjonalnie sieka, smaży, doprawia i dekoruje potrawy, czyli w każdym calu Master Chef. A na dodatek lubi eksperymentować, bawić się smakami. W przypadku jego bohatera (którego sam gra) chęć zmian i urozmaicenia okazują się gwoździem do trumny. Nie tylko traci pracę, ale dodatkowo daje się skompromitować na twitterze. Wniosek: zanim zaczniesz zabawę/walkę na portalach społecznościowych, warto zapoznać się z zasadami jakie na nich panują. Czytaj: najlepiej zapytaj własnego syna, dla którego wirtualny świat jest tak samo realny jak ten rzeczywisty.

Na szczęście nasz bohater ma nie tylko świetnego syna, ale też niesamowitą i przebojową byłą żonę - wiadomo po kim młody odziedziczył smykałkę do rozkręcania biznesów. Dodatkowo posiada najlepszego kumpla, który jest wstanie porzucić wszystko by go wspierać w ciężkich chwilach. Dzięki nim Carl wymienia ekskluzywną restaurację na foodtrucka, czyli spełnia swoje zapomniane marzenia. Życie na własny rachunek, gotowanie z przyjemnością dla zwyczajnych ludzi, słuchanie i taniec przy kubańskiej muzyce... Przestaje być sfrustrowanym, lekko zdziadziałym facetem, nie mającym czasu dla własnego syna. Wyrwanie się z zamkniętych pomieszczeń pozwala mu zmienić perspektywę, stać się lepszym, szczęśliwszym. A widz z przyjemnością ogląda jak następuje ta przemiana.

Wiadomo największym atutem filmu jest JEDZENIE, ale na równej szali postawiłabym muzykę. Prawie kapie ślinka na widok kolejnych potraw, jednak od tej muzyki nie można się uwolnić jeszcze przez kilka dni po obejrzeniu. Osobiście nie jestem szczególną fanką kubańskich rytmów, ale tutaj idealnie pasowały i nawet uzupełniały fabułę. Przecież nie można żyć tylko jedzeniem!  

Można powiedzieć, że "Chef" jest trochę filmem drogi. W końcu mamy podróż foodtruckiem po liftingu z Miami przez Nowy Orlean (ach te pączki!) do Los Angeles. Cała wycieczka jest na bieżąco rejestrowana i udostępniana przez syna Carla. Twitter okazuje się doskonałą reklamą, jeśli tylko potrafisz się nim posługiwać. Przyznam, że to pierwszy film w którym wykorzystanie tweetów nie wygląda sztucznie ("Frank") a wręcz wydaje się niezbędne. Jeśli chodzi o stronę aktorską to mam wrażenie, że wszystkie osoby zaangażowane doskonale się bawiły na planie i dały z siebie ponad 100%. Sam obraz reklamowany był przez znane nazwiska, które owszem pojawiają się, jednak tylko w epizodach. Gwiazdy wypadają tam świetnie, szczególnie Robert Downey Jr. - eks byłej żony z hipochondrią, jak również Dustin Hoffman - zaściankowy restaurator, któremu przydałby się kopniak od Magdy Gessler.  



Natchniona przez "Małego Głodomora" postanowiłam zrobić własną wersję faszerowanych papryk, a także pomidorów. Wyszedł kolorowy i smaczny obiad. Pomidory miały farsz z tuńczyka, kukurydzy, czerwonej cebuli oraz prażonego słonecznika. Papryki otrzymały bardziej konkretny pakiet - pęczak, ser bałkański, cebula, starta marchewka, suszone pomidory. Oba farsze przyprawione ukochanym czosnkiem niedźwiedzim, solą, pieprzem i odrobiną chili. 

Listopadowe selfeed


Nadeszła pora na kolejne, a konkretnie listopadowe selfeet. Nagle z lekkim poślizgiem pojawiła się jesień. Mi często zdarza się spóźniać, więc w pełni rozumiem że miała inne rzeczy na głowie i się nie wyrobiła na czas. Można jej to wybaczyć, najważniejsze że już jest! Czyli powiało chłodem, słońce ukryło się za chmurami, a drzewa w końcu mogły się pozbyć ciężaru liści. Ostatecznie mogłam schować trampki i sandały do pudełek. Botki panują niepodzielnie, podobnie jak rajstopy. 


A także grube, dłuższe skarpetki. Stopki znów czekają na wiosnę, bo w nich zbyt wieje po nogach. Obecnie najlepiej sprawdzają się modele za kostkę, gdzie nawet ogon smoka nie wystaje i tylko Piotruś Pan wystawia czubek głowy. W takich można spędzić całe popołudnie w NH na edukacji.


Najnowsi faworyci podczas wycieczki do Łodzi, a konkretnie zdobywania pewnej fabryki. Jak się człowiek wybiera w dresach w odwiedziny, to nie może się spodziewać wizyty w operze lub filharmonii. A jak na dodatek  przyjeżdża do takiej Łodzi w dresie, to opuszczona fabryka jest idealny celem zwiedzania.


Tak niewiele brakowało, by wyjść na dach. Niestety jesień, więc dach był mokry i śliski, czyli niebezpieczny (nawet w dresie). Dodatkowo istniało ryzyko wykrycia przez strażnika tego uroczego przybytku, gdzie niegdyś powstawały najpiękniejsze tkaniny.


W Łodzi nawet obciachowe buty mają swoje miejsce w muzeum. Przyznam, że wszystkie były koszmarne i nie jestem do końca przekonana dlaczego znalazły się pośród tylu pięknym tkanin i materiałów. Za to przypuszczam, że trawa została zakupiona tam gdzie moja z letniego dachu.

piątek, października 10, 2014

Wielkie nazwiska i wielkie nic


Niekiedy ogląda się trailer i już nie można się doczekać kiedy zobaczy się sam film, a potem jest jedne wielkie rozczarowanie. "Mapy Gwiazd" powinny mieć alternatywny tytuł "Hollywood Nightmare" który jest zdecydowanie odpowiedniejszy. Poświęcenie prawie 2 godzin najnowszemu dziełu Davida Cronenberga było istnym koszmarem. 

Nie mam pojęcia za co Julienne Moore dostała Złotą Palmę w Cannes. Kolejna rola neurotyczki w jej wykonaniu, znów ten sam grymas na twarzy, zaciskanie zębów, zapuchnięta od płaczu buzia (ach te problemy cery naczynkowej). Reszta plejady aktorów nie wypada dużo lepiej. Edward ze Zmierzchu nadal jest drewniany, tylko skoro nie jest wampirem to nie lśni w kalifornijskim słońcu. Mia Wasikowska kontynuuje rolę z "Stoker", ale brakuje jej tamtej tajemniczości i uroczo diabolicznego partnera. John Cusack jest niestety za stary na role w komediach romantycznych, a w nich sprawdza się najlepiej. Gdy próbuje być poważny, a co gorsza zły, aż go skręca od nadmiaru sztuczności. Na tym tle najlepiej wypada współczesna wersja Macaulaya Culkina, czyli nasz biedny Benjie. Dziecko show biznesu walczące ze wszystkimi demonami, które go otaczają, na czele z koszmarnymi dialogami które prowadzi z rówieśnikami.

Trudno powiedzieć czy sam pomysł na historię jest zły, gdyż poszczególne wątki są tak chaotyczne i dziwnie połączone ze sobą. Niby chodzi o mroczne tajemnice rodzinne i z nimi związane traumy. Nie pojmuję tylko co ma łączyć Havanę (Moore) z rodziną Weissów. Motyw pożaru z przeszłości, widzenie zmarłych, tekst z życiowej roli matki Havany? Jakieś to wszystko mocno naciągane. Wiadomo, podziwiamy zakłamane, zdegenerowane, owładnięte manią sławy i pieniędzy jednostki, których świat zaczyna się walić gdy do miasta aniołów przybywa bogini zagłady i sprawiedliwości - Agatha (Wasikowska). Ale czemu akurat te postacie konkretnie? Oba wątki nie tworzą razem całości, gdyby Cronenberg ograniczył się do jednego a drugi ukazał jako tło, mógłby mu wyjść świetny film. Moim zdaniem, podobnie jak jego bohaterowie, chciał za dużo i przesadził. Jest doskonałym obserwatorem - poszczególne dialogi przypominają wypowiedzi wyciągnięte z wywiadów różnych głupiutkich gwiazdek, Weiss senior w swoich reklamach brzmi jak telemarketer z mango, a rozmowy tzn. amerykańskiej gimbazy są tak złe, że aż wspaniale. Dobry film jednak nie jest zbudowany z pojedynczych dialogów, które ostatecznie nie są spójne. Cronenberg stracił umiejętność prowadzenia opowieści, zbyt skupił się na detalach, szczegółach. Widać to także w samych obrazach. Los Angeles nie jest miastem "gwiazd", ale ponurym, przepalonym słońcem miejscem gdzie widzimy mnóstwo nic nieznaczących, epizodycznych postaci. Nawet perfekcyjne rezydencje są jak martwe skorupy, wypełnione masą rekwizytów, które musimy podziwiać. Tylko po co? Tłum statystów, osób drugoplanowych, dekoracji, gadżetów. Czy to ma na celu rozproszenie uwagi widza, by nie zauważył, że cała historia jest słaba i niedopracowana?



Przyznam, że czuję lekkie rozgoryczenie.  Miałam chyba za duże wymagania i oczekiwania co do tego obrazu. Zresztą od czasu "Wschodnich obietnic" każdy kolejny film Cronenberga znoszę coraz gorzej. A przecież ostatnio ponownie obejrzałam "Muchę" i byłam pod wrażeniem (ale też lekkim obrzydzeniem). Zazwyczaj nie opisuje filmów, które mi się nie podobały. Po prostu staram się o nich nie myśleć i usuwam je z pamięci. Tu jednak robię wyjątek, bo "Mapy Gwiazd" mają być jednym z hitów na AFF, a to przecież tylko pakiet "wielkich" nazwisk w opowieści bez najmniejszego sensu, z kilkoma dobrze napisanymi dialogami. Choć może się mylę i znów czegoś nie zrozumiałam. Nie raz złe filmy po jakimś czasie okazują się wspaniałe, ale nie sądzę by to był taki przypadek.

wtorek, października 07, 2014

Dokumentacje muzyczne i gratka dla psychiatrów



Od Nowych Horyzontów minęły już prawie trzy miesiące, a ja do tej pory napisałam recenzję jednego filmu, a obejrzałam ich 10. Wstyd! Na swoje usprawiedliwienie mam, że przez ten czas montowałam film animal attack na Horror Day, który odbył się w ostatnią sobotę. Czyli zobaczyłam na przyspieszeniu ponad 30 horrorów. Przypuszczam, że mogło się to odbić na mojej psychice, ale na konkretne skutki uboczne należy jeszcze poczekać.

A skoro mowa o mózgu i chorobach z nim związanych - "Super Duper Alice Cooper". Uwielbiam dokumenty muzyczne, szczególnie prezentujące sylwetkę danego zespołu lub artysty. Preferuję historie niż relacje z koncertów, które nie zawsze są tym czego się spodziewałam. Głównie jak oglądam występ z gatunku za którym się nie przepadam - boże na przykład relację z koncertu Lou Reeda ledwo przeżyłam. 

Nie należę do fanek Alice Cooper, chyba nigdy nie słuchałam ich muzyki. Co więcej nawet nie byłam świadoma, że na początku kariery to zespół nosił taką nazwę a nie konkretna osoba. Dlatego chyba coś w tym jest, że Alice wybrał Vincenta, a nie Vincent postanowił zostać Alice. Generalnie każdy członek zespołu miał predyspozycje do bycia gwiazdą Alice Cooper. A padło na najgrzeczniejszego, drobnego i niepozornego syna pastora, do tego stroniącego od wszelakich używek Vincenta Furniera. Alice za to uwielbiał szalone imprezy, zakrapiane alkoholem i innymi substancjami. Wiele czasu minęło, aż grzeczny chłopiec zapanował nad destrukcyjną i uwielbianą przez tłumy czarownicą. Trudno do końca stwierdzić czy Vincent cierpi na rozdwojenie jaźni czy po prostu od prawie 50 lat gra tą samą rolę. W każdym razie przejście między jedną osobowością a drugą zajmuje mu sekundę. W jednej chwili widzimy starszego, przygarbionego rockmena, który kocha grać w golfa i planuje kolację z żoną, a potem nagle jest Alice.  Wyprostowana, z elektryzującym głosem postać o nieokreślonej płci i wieku, która czaruje kamerę, tak jak od lat hipnotyzuje kolejne pokolenia fanów horror rocka.

Jak przystało na dokument cały film wypełniony jest materiałami archiwalnymi oraz fragmentami wywiadów. Vincent Furnier jest nie tylko utalentowany muzycznie, ale również plastycznie. W retrospekcjach można podziwiać jego prace, a także efekty współpracy Alice z Salvadorem Dalim. Obrazy filmowe tworzą swego rodzaju fotograficzny i malarski kolaż. Mamy poruszające się postacie gdzie doklejono głowy poszczególnych bohaterów lub odwrotnie ich ciała połączone z elementami fantastycznych stworów. Historia rozwija się powoli, otrzymujemy bogaty pakiet informacji dotyczący całego przemysłu muzycznego lat 70. oraz 80. W tle słychać największe przeboje, choć częściej są one prezentowane podczas fragmentów koncertów. Jest to opowieść Alice i Vincenta, wypowiedzi innym osób są raczej symboliczne - wiadomo kto jest tu największą gwiazdą.




niedziela, września 21, 2014

Babie lato


Nadszedł wrzesień i trzeba zacząć się uczyć. Tylko jak? Mały grubas najchętniej leży na ważnych notatkach, bawi się długopisem i wprowadza chaos. Ciągle zaczepia i rozprasza, a mój zapał do pracy jest znikomy. Gdybym chociaż musiała uczyć się czegoś interesującego.
  

I jeszcze jest tak pięknie, że tylko siedzieć na dachu na leżaku. Optymalna temperatura 25 stopni, wrześniowe słońce jest mniej agresywne i zabójcze. Czyli filtr na smoka i ważkę, notatki z pytaniami do egzaminu oraz książka dla relaksu. Bo przecież nie będę się uczyć o współpracy międzybibliotecznej, jak Witkowski snuje opowieść o burym, jesiennym Wrocławiu. Wkrótce nastanie ten wilgotny, malaryczny wrocławski czas, ale na razie jeszcze można cieszyć się babim latem. Gdy ma się przed nosem ogrom błękitu, to perspektywa błota i szarości nie wydaje się tak straszna. Melancholia obecnie przegrywa, ale zmiany zachodzące za oknem sugerują, że wkrótce szala może się przechylić.


Niewielka opalenizna, którą udało mi się zdobyć zniknie, jak ostatnia kartka powieści. Włosy ze złotych zrobią się rudawe i zielonkawe. Zbliża się czas rajstop - ażurowych oraz gładkich, we wszelkich odcieniach szarości, beżu, czerni, a także odrobiną brązu. Nowe botki zostały zamówione, a sandałki przeżywają ostatnie chwile świetności. Tylko kalosze przez cały rok trwają i nie mogą schować się do pudełek. Na razie wieczorem wystarcza marynarka z dodatkiem szala, ale kurtki już szykują się na początek sezonu. Długie spódnice i sukienki wymienią się ze spodenkami, spódnicami i sukienkami, które nie preferują gołych nóg. Jeszcze tylko moment i będzie jesień.


Ważka jeszcze żywa, choć lekko wymęczona przez pewną czarną kotkę z Biskupina. Jedno skrzydło nieco uszkodzone, ale może się zregeneruje. Chyba, że mały szatan znów zaatakuje. Z biskupińskich ogrodów podobnie jak "smok wśród owadów" wróciłam w nie najlepszym stanie. Żyją tam wybitnie agresywne komary, po których ugryzieniach nadal mam ślady na rękach i nogach.  Na dodatek wywołują reakcję alergiczną. Jednak preferuję własny dach lub okoliczny park Tołpy ze stawem i kaczkami zamiast krzaków i komarów. Czas owadów się kończy, nadchodzi sen, letarg zimowy. Czyli koniec z bąblami na nogach i zadrapaniami, siniaki zajmują wszystkie miejsca na podium.

Wrzesień rano...


Czasem wraca się w skarpetkach do domu, bo buty są za ciężkie... Dobrze mieć wtedy wsparcie, czyli drugą wariatkę, której też ciąży obuwie. Preferowana pora - gdy niewielka część populacji zaczyna wstawać, a nieliczni dopiero się kładą. Skarpetkowe spacery przyciągają uwagę, więc lepiej je propagować gdy nie ma tłumów na ulicach. Poziom wygody nie jest za duży, ale tempo marszu zdecydowanie szybsze - czytaj dotarcie do domu następuje prędzej. Należy tylko uważać na niebezpieczne, zazwyczaj szklane lub płynne przeszkody. I niestety być przygotowanym na niewielkie straty materialne - skarpetki po takich wypadach kończą swój żywot. Ale było warto!

niedziela, sierpnia 31, 2014

Ciach ciach...


W ramach oszczędności, rozwoju kreatywności i zdolności manualnych tegoroczne lato spędziłam na własnym tarasie (dachu) kombinując, tnąc i przeszywając posiadane a nienoszone ubrania. Wcale nie postanowiłam ograniczyć mojej garderoby - zakupy w lumpach w Puszczy oraz ciągle prezenty od K. (dziękuję jeszcze raz) były tego najlepszym przykładem. Jednak pewne rzeczy, które sobie wymarzyłam nie były dostępne w sklepach lub kosztowały niebotyczne sumy. A po wstępnym przejrzeniu szafy okazało się, że kilka ciuchów da się lekko zmodyfikować i otrzymać coś nowego.

Do odziedziczonej po M. skórzanej spódnicy wystarczyło wciągnąć gumkę i z rozmiaru 42 zrobił się 34. Nie ma jak guma wycięta z innej, szmacianej spódniczki. Dzięki temu nie musiałam wydać mnóstwa pieniędzy na skórzaną spódnicę na kole, która pięknie wygląda, szczególnie jak trenuję piruety i dyganie.  Ogrodniczki widoczne na zdjęciu to okaz zachowany z czasów liceum. Po przywiezieniu ich z Augu okazało się, że są tylko nieco za krótkie (jednak trochę urosłam!). Obcięłam je, po amatorsku wykonałam mankiety i mogę promować modę na country. Czułam potrzebę posiadania krótkiej bluzki do talii. Wystarczyło trochę pogrzebać w szafie i znalazłam granatową koszulową tunikę z Solaru. Ponownie nożyczki okazały się niezastąpione. Tunika akurat miała ściągacz więc nawet udało się ją równiutko skrócić.

Obecnie dochodzę do wniosku, że pora się nauczyć robić na drutach, a następnie przyjdzie kolej szydełka. A może kiedyś szycie na maszynie też stanie się realne. W końcu na zajęciach z techniki w podstawówce za uszycie worka na buty dostałam 5+, a B. jeszcze go przez kilka lat używał.

środa, sierpnia 27, 2014

Lukas Moodysson is the best

Postanowiłam skusić się na kolejny film Lukasa Moodyssona, który był prezentowany w ramach Panoramy na NH. Niezrażona dawnymi doświadczeniami ("Kontener") zdecydowałam, że skoro wszędzie piszą o jego wielkim powrocie to należy zaryzykować. Ostatecznie tym razem wyszłabym z seansu i nie przejmowałabym się jakimkolwiek zakazem. Och, czemu dałyśmy się zmanipulować poprzednio, do dziś nie wiem. Na szczęście już od pierwszych minut miałam pewność, że było warto zaryzykować. Trzy dziewczynki (jeszcze nie nastolatki), punk,  pochmurna i zimowa Szwecja lat 80. - słowa klucze charakteryzujące "We Are The Best". Dawno nie płakałam ze śmiechu na żadnym filmie i jak się okazało nieco mi tego brakowało.

Bobo - drobna okularnica wyglądająca jak chłopiec (w pierwszej scenie byłam przekonana, że jest chłopcem) w wielkim swetrze, leginsach w paski i bandanie na szyi, jako jedyna posiada walkman. Klara - chłopczyca z irokezem, arafatką, turecki sweter, koszula w kratę po bracie i wąskie spodnie do kompletu. Best friend, które nie pasują do kiczowatych, blond koleżanek tańczących do disco w strojach wzorowanych na Jane Fondzie. Czas spędzają szwendając się po mieście, słuchając punk rocka (choć wszyscy twierdzą, że punk umarł), narzekając na rodziców przez telefon i bawiąc się w tzn. szwedzkim młodzieżowym domu kultury. To tam, robiąc na złość niedoszłym następcom Iron Maiden, postanawiają stworzyć zespół. Nie ważne, że nie umieją grać. Mają przebój o tym jaki wf jest beznadziejny oraz grzeczną Hedving, która wymiata na gitarze. Co z tego, że jest trochę drętwa i wierzy w Boga. Wystarczą nożyczki w rękach Klary i nawet w białej koszuli, sweterku w serek i wielkim dzianym szaliku otrzymujemy gitarzystę punkowego girlbandu.

Fenomen Moodyssona tkwi w aktorach, który zatrudnia do swoich filmów. Cała główna trójka jest wspaniała, to widać nawet w trailerze. A postacie drugoplanowe? Opiekunowie z domu kultury są jedną z bardziej przeuroczych par gejowskich jakie widziałam - choć trudno być pewnym czy na bank są homo. Rodzice, nauczyciele i pozostali dorośli oraz dzieci sprawiają wrażenie jakby grali ludzi współczesnych ubranych w ciuchy z przed 30-tu lat. Dlatego przekaz filmu jest uniwersalny i ponadczasowy. Pierwsze miłości i zdrady, przyjaźń która zawsze zwycięża. Niechęć wobec ćwiczeń fizycznych i przedstawień szkolnych, fascynacja muzyką, imprezy, próbowanie alkoholu, które na początku zazwyczaj kończy się zgonem (niekiedy nawet po latach praktyki ma się podobne wpadki). Codzienność podkreślona i lekko przerysowana doskonałymi dialogami. Mistrzowska jest scena w której Bobo pociesza matkę po zawodzie miłosnym, sugerując że powinna coś zjeść i wypić herbatę bo wtedy poczuje się lepiej. W końcu nie ważne co myślą i mówią o nas inni, grunt że sami wiemy że jesteśmy najlepsi!



A tu mały solarowy dodatek. Jak ktoś nie ma po rodzicach lub nie trafił w lumpie na "tureckie swetry" w których trudno stwierdzić czy masz duży czy mały biust, to w bieżącej kolekcji można kupić to cacko. Stosując pewne unowocześnienia (to swetrowa tunika) mamy mega modne i ciepłe ubranie. Brakuje tylko czerwonych leginsów, glanów i można krzyczeć "punk not dead".



niedziela, sierpnia 10, 2014

Nowohoryzontowo

 
Program przejrzany, filmy wybrane, karnet odebrany. Z racji obowiązków w pracy (szkoda, że nie można mieć urlopu przez miesiąc) musiałam ograniczyć się do 10 filmów oraz dodatkowo 3 pokazów na rynku. W praktyce wszystko dodatkowo się skurczyło przez zatrucie (ten wstrętny czosnek!), deszcz i przemęczenie. Na początek był najnowszy, w doskonałej formie Moodysson "We Are the Best". Potem było lepiej, dobrze, najlepiej, słabo (co mnie podkusiło, żeby znów się wybrać na tajlandzki film?) i bardzo średnio (niekiedy zapominam jak się czyta harmonogram ze zrozumieniem).

Z jednego seansu na drugi. Z kina na jakiś obiad, kawę, wieczorem do klubu, na pokaz na rynku. I ciągle po tych metalowych schodach. W górę i w dół. A w holu cały czas tłum. Nieustanna wymiana wrażeń, poglądów. I gdzie jest ta pani co rozdaje krem pod oczy przeciwko usypianiu? 
 


Schody - nie tylko się po nich biega, ale można też odsapnąć, poczytać, sprawdzić następny seans. W kolejnych latach powinni zainwestować w schodowe poduszki, by kanty się w plecy nie wbijały.
To już nie te same kolejki co kiedyś. Czasem tęsknię za życiem kolejkowym i jego urokami, nowymi znajomościami. Jednak potem sobie przypominam, że zamiast iść na obiad, to siedziałam przez 2 godziny pod salą by niekiedy usłyszeć że nie ma już miejsc. Teraz wyścig dotyczy zdobycia ulubionych miejsc, a nie dostania się na salę. Walka o film odbywa się obecnie wirtualnie.
Jak rozpoznać karnetowicza w tramwaju? Torba z logiem (w tym roku fantastyczna, za odpowiednią cenę dostępna dla każdego), szara koszulka z tym samym wzorem, smycz z karnetem na szyi (osobiście preferuję wersję z karnetem przypiętym do torby - na szyi wolę nosić naszyjniki a nie różową taśmę). Do cech charakterystycznych zaliczamy również: mokre włosy (ciężko się wstaje na ranne seanse), zmęczony wzrok (po kilku dniach nawet magiczny krem nie pomaga), w dłoni jakiś energetyk na pobudzenie.
 


Festiwal jest dla każdego, szczególnie przy tak różnorodnym i bogatym programie. Moda na koczek (kulkę na głowie) trwa w najlepsze, nie tylko w wersji młodzieżowej. "Baronowa" czyli tapir, loki i mały koczek na środku aureoli. Po prawej opcja klasyczna doskonale komponująca się z bluzką w żakardowy wzór. Przy takim mocnym deseniu nie należy przesadzać z fryzurą. Z lewej awangardowa, wakacyjna, z apaszką spływającą na plecy. Niezwykle praktyczna przy obecnych upałach, kark jest odsłonięty a okulary na głowie mają się lepiej niż w futerale. Przy odpowiedniej ilości lakieru nawet wichura nie jest wstanie zniszczyć konstrukcji.
 

 
14. festiwal NH to w moim przypadku głównie klub festiwalowy. Łącznie w Arsenale spędziłam więcej godzin niż w sali kinowej. O zgrozo! Oczywiście najlepsza impreza odbyła się w sobotę po ogłoszeniu wyników konkursów. Jednak najdłużej zapamiętam występ duetu Rebeka, który wypadł fantastycznie. Szczególnie, że w klubie w tym roku królowali didżeje zamiast klasycznych koncertów. Trochę brakowało bezpośrednich kontaktów z publicznością. Parkiet zazwyczaj zapełniał się gdy kończyło się ciasto na pizzę a stos butelek po Jamesonie zaczynał tworzyć wieżę.

piątek, sierpnia 08, 2014

Improwizacja w kuchni z M.


Pomysł z gazetki z Lidla, lekko zmodyfikowany. M. przeczytała go chyba raz i mniej więcej zapamiętała. Dodatkowo usunęłyśmy elementy niejadalne (pietruszka) i dodałyśmy ulubione (cukinia, papryka, ser pleśniowy). I powstało coś nowego.


Składniki: łosoś, pieczarki, cukinia, papryka, cebula, ser pleśniowy (taki niby lazur), żółtko, ciasto francuskie. Przyprawy: sól, pieprz, zioła prowansalskie, czosnek niedźwiedzi (jedyny jadalny).


W ramach wsparcia i orzeźwienia - różowe kalifornijskie półwytrawne winko. Przy takich upałach trudno stać przy garach bez minimalnej asekuracji.


Przepis: warzywa kroimy w kostkę i smażymy z dodatkiem przypraw. Łososia dusimy w szklance mleka, do momentu aż zrobi się miękki i bez problemu będzie można się pozbyć skórki. Ciasto kroimy wzdłuż 11 na 14 cm (oczywiście na oko). Na większej części układamy kawałki łososia, usmażone warzywa oraz plasterki sera. Przykrywamy pozostałym ciastem. Sklejamy razem z pomocą żółtka. Zapiekamy w piekarniku przez 20 minut (200 stopni). Dodatkowo można przygotować sos z jogurtu naturalnego z dodatkiem słodkiego chili i startej skórki cytryny.


Pora na degustacje na tarasie, dachu. W idealnym towarzystwie leżaków, parasola, słońca i wina. Doskonale smakowało w doborowym towarzystwie. Czekam na kolejną improwizację...

czwartek, lipca 31, 2014

ArbuzLove


Uwielbiam arbuzy w każdej postaci. 

Na zdjęciu prezentuję przepis na chłodnik arbuzowy podpatrzony w Zupie. Moja wersja została trochę zmodyfikowana z racji posiadanych w lodówce składników, elementów niejadalnych przez G. oraz przede wszystkim mniejszych potrzeb konsumpcyjnych. 
Czyli: 1/8 arbuza pozbawiona pestek (och to jest najgorsza część roboty), mały kefir w butelce, 2 łyżki jogurtu greckiego, pół opakowania sera bałkańskiego, szczypta kolorowego pieprzu (jak ktoś lubi). Wszystko wrzucamy do blendera i miksujemy. Zostawiamy na jakiś czas w lodówce i mamy idealną letnią zupę. Pożywną i orzeźwiającą. G. stwierdziła, że całość smakuje ogórkiem (?) a B. wypił duszkiem i powiedział że smaczne.

Oczywiście arbuzy najlepsze są w wersji naturalnej, pochłaniane przy użyciu noża i widelca. Co prawda podczas takiego posiłku wyglądam jak smok pożerający pół cielaka. Wspomnienia związane z rowerowymi wyprawami razem z K. do sklepu w Gorczycy by zdobyć najlepszy wakacyjny owoc są nadal bezcenne i rekompensują sok cieknący po brodzie oraz zazwyczaj ubrudzone ubranie. 

środa, lipca 23, 2014

(Modni) ludzie na festiwalu


Tak, kombinezony są modne. Jednak nie za ciasne! Przecież to wygląda jak niebieska panterka zamknięta w puszce. Co z tego, że materiał się nieco poddał, gdy każdy kawałek ciała krzyczy: "chcę na wolność!". I jeszcze do kompletu wrzynająca się bielizna. Jak można się czuć komfortowo w za małych ciuchach? Na dodatek korzystanie z toi-toi'a wydaje się w tym stroju wyczynem dla herosa. Za to koleżanka "panterki w puszce" postawiła na wygodę i klasykę. Czarne rurki i zwiewna biała bluzka wyglądają zawsze dobrze, szczególnie jak nie są za małe.


Wiem, że na Openerze trudno o lustro, szczególnie jak się nocuje na polu namiotowym. Jednak od tego też są znajomi, by zauważyć i poinformować o pewnych wpadkach. Ja przynajmniej takich mam. Niestety Pani w czarnej sukience nie ma takiego szczęścia. Na zdjęciu nie jest to może tak widoczne, jak w rzeczywistości przy mocnym słońcu, ale ten dzianinowy materiał okazał się mocno prześwitujący. Sama posiadam model bardzo podobny i wiem że bielizna musi być w podobnym odcieniu, a przynajmniej jednolita kolorystycznie. W tym przypadku wszyscy mogli podziwiać majtki w kwiaty, które Pani miała na sobie.



Pinky Rock. Wiem, że styl jest najważniejszy i osobiście bardzo mi się podoba ten outfit. Szczególnie torba z aparatem i kurtka. Sama wieczorem zakładałam moją "piwną" czapkę, bo marzłam w głowę. Robiłam to dopiero po zmroku, jak faktycznie robiło się zimno. Wydaje się, że Pinky tak skupiła się by wyglądać fenomenalnie, że zapomniała zarejestrować jak jest ciepło i słonecznie.  


Dziewczęta... kwieciste, koronkowe, rockowe. Moda na wianki nieprzerwanie trwa, choć to nie na tym festiwalu śpiewała Florence Welch. Kwiaty we włosach, kwiaty na ubraniach, czyli wiosna i lato królują. Nieśmiało daje się zauważyć koronka, jednak w wersji rock a nie sweet. Zawsze mnie zadziwia ostentacyjne prezentowanie przyjaźni i podobnego gustu. Etap, gdy dziewczynki chodzą w takich samych ubraniach by pokazać, że są best friends powinien skończyć się razem z czasem przedszkola. 


Buty. Podstawa to wygoda. Conversy oraz inne tego typu trampki rządzą. Zazwyczaj w wersji jednolitej, najbardziej popularne są klasyczne czarne oraz białe z czerwonym paskiem. Moich wymarzonych śnieżnobiałych jakoś nie wypatrzyłam. Skoro w tym roku wyjątkowo postanowiło nie padać kalosze popadły w niełaskę. Jednak część żeńskiej populacji zdecydowała się pokazać posiadane gumiaki. W końcu zajmowały połowę bagażu, więc warto było wystąpić w nich chociaż jeden raz. Tu także wygrywała klasyka, choć znalazło się kilka kwiatków. Osobiście postawiłam na krótką, letnią wersję. Jesienna, czarna, gruba, sięgająca kolan została w domu.


Fani w klasycznym wydaniu. Ona biała, on czarny. Uroczo wyglądają te dwie bluzy zawiązane w pasie. Przypuszczam, że różowa należy dziewczyny, ale dżentelmen nie może dopuścić by dama się zmęczyła noszeniem zbędnej garderoby.


Na festiwalu warto czasem pokazać skąd się pochodzi. Ciekawe czy to oryginalny szkocki kilt. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Jedynie te białe skarpetki przy czarnych butach rażą po oczach. Niektórzy nadal żyją w latach 90. gdy coś takiego było na porządku dziennym. Panowie pora wreszcie zainwestować w krótkie skarpetki, które nie wystają z butów!



W silent disco obowiązkowo w srebrnej kurtce i plecaku. Wcale nie jest tam gorąco i duszno, więc plastikowy materiał to idealny wybór. Ale na szczęście pod ścianami są miejsca by porzucić nadmiar garderoby. A na pierwszym planie świecący neonowo ochroniarz - doskonale wkomponowany w tłum.



Tu taki augustowski dodatek w postaci klasycznego pempucha - koszulka polo wsadzona do za dużych ściągniętych pasem spodni, kabura na telefon i nieśmiertelne długie czarne skarpetki, które gdyby tylko mogły sięgałyby do kolan oraz jasne adidaso-sandały. Czyli nigdy nie byłem harcerzem, a zawsze chciałem nim zostać. 

niedziela, lipca 13, 2014

Wakacyjne selfeet

Urlop powoli się kończy, więc najwyższa pora na relację w wersji selfeet.


 Już na miejscu, Mosty, pora rozpakować walizki i wyciągnąć japonki. Wersja ze skarpetkami lub rajstopami, czyli polska gejsza. 


Kaloszki ruszają na koncerty - do wyboru, do koloru. Wersja chic z kokardkami, leśna limonka, czarne lakierki i różowa landrynka.


Wreszcie słońce i lato. Śniadanie w ogrodzie, w końcu gołe, nadal białe nogi, obowiązkowo w japonkach.


Plaża, piasek, morze, kamyki i muszelki czyli trampki w podróży są obowiązkowe.


Całe stopy w piasku na małym molo w okolicach Mostów. Smok wysmarowany filtrem +50.


Chwila odpoczynku pomiędzy koncertami i tańcami. Nie ma jak ubita, wyschnięta trawa i zero błota! Można spokojnie się relaksować bez ryzyka ubrudzenia. 


Wycieczka do Sopotu, więc pora na sandałki zamiast trampek, kaloszy czy japonek. Grupa SATC podbija molo.


Fuj wodorosty! Ale do morza trzeba wejść pomimo lekkiego wstrętu.


Pod sceną - najlepiej w trampkach lub butach do biegania. 


Augu, w ogrodzie, chwila odpoczynku. Aż pojawiają się komary, mrówki i inne robale, więc trzeba uciekać, bo smok nie potrafi się odgryźć.


Na rowerku wodnym, na Necku w stronę Rospudy. Cała wysmarowana wodoodpornym +50, by przypadkiem nie złapać poparzenia. 


Pora na wycieczkę na ziemię wileńską. I co? W Polsce pada, więc chic kaloszki ruszają w podróż.


Na litewskim pomoście.


W Ostrej Bramie, gdzie tłum ludzi, zaduch i przepych kościoła katolickiego.


Przy drzewie zapakowanym w włóczkowy, tęczowy kaftanek.


Ostatnia chwila relaksu, na hamaku  w ogrodzie. Za chwile pora ruszać w podróż powrotną do Wro.