niedziela, stycznia 19, 2014

Love & Queer

W kinie polskim coraz częściej mamy okazję oglądać tzn. filmy queerowe lub z pogranicza. Nawet w 2013 zostały zaprezentowane dwa tytuły produkcji polskiej. Jednak odbiegają one nadal od standardów światowych. Z jednej strony pokazują przerysowaną rzeczywistość, a z drugiej próbują trochę ją zamglić. W ramach tournee NH można zobaczyć francuski film "Nieznajomy nad jeziorem", to przykład prawdziwego kina queer. Dzięki swojej bezpośredniość kojarzącego się mi z serialem Showtime "Queer as Folk". Ale inne tytuły też mają do pokazania coś ciekawego.



"Nieznajomy nad jeziorem" określany jest jako thriller erotyczny. Jednak jest to komedia romantyczna połączona z historią kryminalną i dramatem psychologicznym, a wszystko podszyte ironią i sarkazmem. Mnóstwo tu przerysowanych postaci, choć najbardziej groteskową jest inspektor policji. Wiecznie zgarbiony wpół, drapiący się po twarzy, pojawiający się znikąd, głos rozsądku, którego nikt nie chce słuchać. Prezentowane środowisko nudystów, to obraz współczesnego społeczeństwa, nie tylko jej homoseksualnej części. Poznając ludzi na imprezach, wakacjach coraz rzadziej interesuje nas ich nazwisko, miejsce zamieszkania. Wszystkim nadaje się charakterystyczne ksywki w celach rozróżnienia, a tylko niekiedy identyfikacji. Jakoś szczególnie nie dziwi zachowanie tej luźno powiązanej grupy, gdy jeden z nich znika. Samochód przez 3 dni stoi w tym samym miejscu, a ręcznik i ubrania leżą porzucone na plaży. Nikt formalnie tego nie zauważa, rzeczy oraz sam nieobecny stają się niewidzialne. Gdy dzieje się coś niecodziennego, wszyscy szybko starają się o tym zapomnieć i wrócić do normalności. Główny bohater także, pomimo posiadanej wiedzy, nie reaguje. A w imię tzn. "miłości" angażuje się w niebezpieczny, pasjonujący związek. Reżyser nie boi się szczegółowo pokazywać scen seksu, dlatego widz ma okazję podziwiać każdą kolejną odsłonę "miłości" romantycznego Francka i aroganckiego Michela. 

Akcja rozwija się w sielankowej scenerii, kamienista plaża nad jeziorem i okoliczny las z licznymi, dyskretnymi polanami. Pomimo wszechobecnej przyrody jest to przestrzeń zamknięta, ograniczona. Oglądamy tylko jedną z wielu plaż, kawałek lasu z częścią zaadoptowaną na tzn. parking. Mężczyźni snują się po okolicy, oceniając siebie nawzajem. A zdecydowanie jest co oglądać, bo większość paraduje zupełnie nago, prezentując swoje genitalia z dumą i próżnością. Znamy imiona jedynie kilku bohaterów. Pozostałe postacie pozostają anonimowe dla widza i dla siebie nawzajem. Nie wiadomo co robią poszczególne osoby przed i po pobycie na plaży. Liczy się tylko czas spędzony tu i teraz.

Możliwe, że wiele osób skupi się jedynie na nagości prezentowanej w filmie, choć jest ona przedstawiona w bardzo naturalny i niewymuszony sposób. Penisy oraz sama intryga nie są najważniejsze. Relacje międzyludzkie, a tak na serio ich brak lub wypaczenie, to klucz fabuły. Mylenie seksu i flirtu z miłością i związkiem. Żaden z bohaterów nie jest szczęśliwy w swoim świecie. Większość nie uważa się za homoseksualistów, Henri nawet stwierdza (siedząc na tytułowej plaży), że ktoś taki jak gej właściwie nie istnieje - "każdy przecież z nas ma lub miał dziewczynę". Tylko na plaży, czy polanie wszyscy są sobie równi i szukają tego samego. Bliskości, miłości, spełnienia... a potem odjeżdżają, każdy własnym autem, do swoich żyć, światów, dziewczyn.



Wyprodukowane przez amerykańskie HBO "Behind the Candelabra" (polski tytuł "Wielki Liberace") ma zupełnie inny klimat. Pruderyjna Ameryka lat 70-tych, a w niej królujący brokatowy, queerowy do szpiku kości Valentino Liberace. Autentyczna postać. Człowiek, który umierając na AIDS nadal wypierał się oficjalnie swego homoseksualizmu. A jednocześnie żył przez kilkanaście lat w stałym związku ze Scottem Thorsonem. To właśnie historię tej miłości opowiada w swoim, podobno ostatnim, filmie Soderbergh. Jest to klasyczna opowieść o kopciuszku i księciu w świecie wielkich pieniędzy, sławy, operacji plastycznych, narkotyków oraz muzyki disco. Nie do końca z happy endem, bo Hollywood to nie Disney Land. 

Jak przystało na amerykański film telewizyjny, komercyjnej stacji, nagości tu brak. Seks owszem jest, ale pod jedwabną, koronkową kołderką. Czyli znów mamy do czynienia z zachowawczym, konserwatywnym kinem. Na szczęście ten powiedzmy dramat biograficzny jest miejscami mega śmieszny (Rob Lowe jako chirurg plastyczny i terapeuta w jednym jest genialny!). Warto obejrzeć również ze względu na kreacje aktorskie - dwóch hollywoodzkich macho jako para pedałów w tiulach i brokacie. Wszyscy zachwycają się grą Michaela Douglasa, choć dla mnie osobiście Matt Damon zasługuje na oklaski. Scott jest tym, który zmienia się najbardziej, nie tylko fizycznie. Z chłopca z farmy przemienia się pewną siebie gwiazdę. Mimo licznych wzlotów i upadków to miłość jest dla niego najważniejsza. Liberace niestety nie potrafi istnieć poza sceną, swoją kreacją i chyba nie rozróżnia uczucia do człowieka od uczucia do posiadanych przedmiotów. Poza tym kompletnie nie umie sobie radzić z upływającym czasem. Zamiast cieszyć się tym co ma, ciągle szuka sposobu by zachować młodość i wigor. I przez to ostatecznie zostaje sam.


"Płynące wieżowce" ogląda się dobrze, mniej więcej do połowy. Potem niestety poziom absurdu osiąga taki level, że trudno powstrzymać się od krzyku: "Fuck, czy oni wszyscy na serio są tacy durni???". Gdyby nie ta końcówka, to film byłby bardzo ok. Sceny między zakochanymi są pełne elektryczności i widać, że coś się tutaj dzieje. Uroczo wyglądają śpiąc razem w aucie na parkingu, a akcja przy płocie oddaje brutalną rzeczywistość. Przecież nie mają gdzie iść, skoro jeden mieszka z mamą i dziewczyną, a drugi z rodzicami. Jednak całość jest jakaś taka przerysowana i na siłę. Decyzje, które podejmują poszczególne osoby nie trzymają się kupy, nie mają zupełnie sensu. Tacy "biedni", nieco rozpuszczeni dwudziestoparolatkowie, którzy sami nie wiedzą czego chcą. 

Oczywiście nadal należą się brawa za pokazanie uczucia między parą chłopaków. Jednak osobiście bardziej podobał mi się pierwszy film Wasilewskiego "W sypialni". Wszystko tam było dopracowane. Historia, gdzie nic nie wiemy i wielu rzeczy jedynie się domyślamy. Gra aktorska - Katarzyna Herman wspaniała (w odwrocie do roli w "Płynących"), Tomasz Tyndyk też. I ta Warszawa - taka prawdziwa, piękna w swej brzydocie. 


To miał być najbardziej bulwersujący polski film roku. Może dla niektórych nawet był, szczególnie dla fanów kościoła katolickiego i polskich księży. Jednak siedząc w kinie obok dwóch starszych pań nie zauważyłam, żeby były oburzone. Raczej oglądały z przyjemnością mazurskie, wakacyjne krajobrazy. "W imię..." opowiada o uczuciu do Boga, a również do drugiego człowieka. Niezależnie od tego co wyprawia ks. Adam, jest on osobą głęboko wierzącą a jednocześnie bardzo zagubioną. Wiara zdecydowanie nie pomaga mu, właściwie raczej przeszkadza w radzeniu sobie z wewnętrznymi demonami. Rodzina i zwierzchnicy też nie są zbytnio pomocni. Bagatelizują sprawę, a następnie starają się ją zataić. Łatwiej jest udawać, że wszystko jest ok, niż stawić czoło problemowi. 

Bycie duszpasterzem, będąc homoseksualistą, szczególnie na polskiej wsi nie należy do prostych zadań. A jak jeszcze lubi się pracować z młodzieżą płci męskiej i czasem coś wypić, to niebezpieczeństwo ujawnienia tajemnic wzrasta maksymalnie. Niestety, jak widać na postawie tej historii, rzadko uczymy się na błędach. Lubimy je powtarzać, choć prawie zawsze takie sytuacje kończą się podobnie. Chociaż prowadzą do happy endu.

"W imię..." tak naprawdę w małym stopniu film gejowski. Raczej opowieść o słabościach i szukaniu siebie. Wątek romantyczny jest tu prowadzony bardzo delikatnie i subtelnie. A scena seksu nie powinna zbulwersować i zaskoczyć nikogo. Może jedynie na koniec, gdy "Dynia" prawie puszcza oko do widza, jest sugestia: "Ej, jesteśmy wszędzie, nawet w takim kościele, który uznaje nas za ludzi chorych".