wtorek, listopada 25, 2014

Coś smacznego... kulinarnie, muzycznie, filmowo


Dawno nie bawiłam się tak dobrze na jakimś filmie, jak przy projekcji "Chef". Jedyny feler polegał na tym, że zrobiłam się bardzo głodna, nawet poczułam brak mięsa w mojej diecie. Co ostatecznie nie skończyło się dla mnie najlepiej, ale było minęło i nie będziemy do tego wracać.

"Chef" to autorski projekt Jona Favreau, reżysera między innymi dwóch pierwszych Iron Manów (tych bardziej śmiesznych). Widać od razu, że gotowanie należy do jego pasji. Profesjonalnie sieka, smaży, doprawia i dekoruje potrawy, czyli w każdym calu Master Chef. A na dodatek lubi eksperymentować, bawić się smakami. W przypadku jego bohatera (którego sam gra) chęć zmian i urozmaicenia okazują się gwoździem do trumny. Nie tylko traci pracę, ale dodatkowo daje się skompromitować na twitterze. Wniosek: zanim zaczniesz zabawę/walkę na portalach społecznościowych, warto zapoznać się z zasadami jakie na nich panują. Czytaj: najlepiej zapytaj własnego syna, dla którego wirtualny świat jest tak samo realny jak ten rzeczywisty.

Na szczęście nasz bohater ma nie tylko świetnego syna, ale też niesamowitą i przebojową byłą żonę - wiadomo po kim młody odziedziczył smykałkę do rozkręcania biznesów. Dodatkowo posiada najlepszego kumpla, który jest wstanie porzucić wszystko by go wspierać w ciężkich chwilach. Dzięki nim Carl wymienia ekskluzywną restaurację na foodtrucka, czyli spełnia swoje zapomniane marzenia. Życie na własny rachunek, gotowanie z przyjemnością dla zwyczajnych ludzi, słuchanie i taniec przy kubańskiej muzyce... Przestaje być sfrustrowanym, lekko zdziadziałym facetem, nie mającym czasu dla własnego syna. Wyrwanie się z zamkniętych pomieszczeń pozwala mu zmienić perspektywę, stać się lepszym, szczęśliwszym. A widz z przyjemnością ogląda jak następuje ta przemiana.

Wiadomo największym atutem filmu jest JEDZENIE, ale na równej szali postawiłabym muzykę. Prawie kapie ślinka na widok kolejnych potraw, jednak od tej muzyki nie można się uwolnić jeszcze przez kilka dni po obejrzeniu. Osobiście nie jestem szczególną fanką kubańskich rytmów, ale tutaj idealnie pasowały i nawet uzupełniały fabułę. Przecież nie można żyć tylko jedzeniem!  

Można powiedzieć, że "Chef" jest trochę filmem drogi. W końcu mamy podróż foodtruckiem po liftingu z Miami przez Nowy Orlean (ach te pączki!) do Los Angeles. Cała wycieczka jest na bieżąco rejestrowana i udostępniana przez syna Carla. Twitter okazuje się doskonałą reklamą, jeśli tylko potrafisz się nim posługiwać. Przyznam, że to pierwszy film w którym wykorzystanie tweetów nie wygląda sztucznie ("Frank") a wręcz wydaje się niezbędne. Jeśli chodzi o stronę aktorską to mam wrażenie, że wszystkie osoby zaangażowane doskonale się bawiły na planie i dały z siebie ponad 100%. Sam obraz reklamowany był przez znane nazwiska, które owszem pojawiają się, jednak tylko w epizodach. Gwiazdy wypadają tam świetnie, szczególnie Robert Downey Jr. - eks byłej żony z hipochondrią, jak również Dustin Hoffman - zaściankowy restaurator, któremu przydałby się kopniak od Magdy Gessler.  



Natchniona przez "Małego Głodomora" postanowiłam zrobić własną wersję faszerowanych papryk, a także pomidorów. Wyszedł kolorowy i smaczny obiad. Pomidory miały farsz z tuńczyka, kukurydzy, czerwonej cebuli oraz prażonego słonecznika. Papryki otrzymały bardziej konkretny pakiet - pęczak, ser bałkański, cebula, starta marchewka, suszone pomidory. Oba farsze przyprawione ukochanym czosnkiem niedźwiedzim, solą, pieprzem i odrobiną chili. 

Listopadowe selfeed


Nadeszła pora na kolejne, a konkretnie listopadowe selfeet. Nagle z lekkim poślizgiem pojawiła się jesień. Mi często zdarza się spóźniać, więc w pełni rozumiem że miała inne rzeczy na głowie i się nie wyrobiła na czas. Można jej to wybaczyć, najważniejsze że już jest! Czyli powiało chłodem, słońce ukryło się za chmurami, a drzewa w końcu mogły się pozbyć ciężaru liści. Ostatecznie mogłam schować trampki i sandały do pudełek. Botki panują niepodzielnie, podobnie jak rajstopy. 


A także grube, dłuższe skarpetki. Stopki znów czekają na wiosnę, bo w nich zbyt wieje po nogach. Obecnie najlepiej sprawdzają się modele za kostkę, gdzie nawet ogon smoka nie wystaje i tylko Piotruś Pan wystawia czubek głowy. W takich można spędzić całe popołudnie w NH na edukacji.


Najnowsi faworyci podczas wycieczki do Łodzi, a konkretnie zdobywania pewnej fabryki. Jak się człowiek wybiera w dresach w odwiedziny, to nie może się spodziewać wizyty w operze lub filharmonii. A jak na dodatek  przyjeżdża do takiej Łodzi w dresie, to opuszczona fabryka jest idealny celem zwiedzania.


Tak niewiele brakowało, by wyjść na dach. Niestety jesień, więc dach był mokry i śliski, czyli niebezpieczny (nawet w dresie). Dodatkowo istniało ryzyko wykrycia przez strażnika tego uroczego przybytku, gdzie niegdyś powstawały najpiękniejsze tkaniny.


W Łodzi nawet obciachowe buty mają swoje miejsce w muzeum. Przyznam, że wszystkie były koszmarne i nie jestem do końca przekonana dlaczego znalazły się pośród tylu pięknym tkanin i materiałów. Za to przypuszczam, że trawa została zakupiona tam gdzie moja z letniego dachu.