sobota, lutego 21, 2015

Oskarowe choroby


Wielkimi krokami zbliża się wieczór rozdania najbardziej popularnych nagród filmowych na świecie. Dyskusyjne jest czy są to najważniejsze i najbardziej prestiżowe statuetki. Na pewno najbardziej komercyjne, ale już raczej nie budzące większych emocji. Od jakiegoś czasu mówi się o tym jak bardzo stały się przewidywalne. Większą ekscytację wywołują nominacje a zwłaszcza kreacje poszczególnych gwiazd i gwiazdek niż sami zwycięscy udający zaskoczenie zdobyciem nagrody. Zdaje się, że jury powoli idzie na łatwiznę i bazuje na innych tego typu wyróżnieniach m. in. Gildii Krytyków, Reżyserów, Aktorów itd. I co im się dziwić, skoro są to ludzie zasiadający także w tych komisjach.

O ile w kategorii najlepszego filmu niekiedy zdarzają się niespodzianki (byłoby wspaniale jakby wygrał "Grand Budapest Hotel" lub "Whiplash" ale pewnie padnie na "Teorię wszystkiego"), to nagrody aktorskie są z góry przesądzone. Podobno nawet bukmacherzy nie przyjmują na nie zakładów. W tym roku najlepszymi kreacjami mają zostać choroby XXI wieku - Alzheimer oraz ALS (stwardnienie zanikowe boczne). Obie są nieuleczalne i neurodegeneracyjne, czyli powodują zanik komórek nerwowych. Pierwsza atakuje duszę, a druga ciało. Co gorsze?

 
Jakiś czas temu bardzo psioczyłam na Julianne Moore za jej rozhisteryzowaną kreację w "Maps to the stars". W przypadku "Still Alice" nie mogę powiedzieć ani jednego złego słowa, wręcz odwrotnie jestem zachwycona. Moim zdaniem bije konkurencję na głowę w wyścigu po Oskara. Co prawda nie widziałam jeszcze Reese Witherspoon w "Dzikiej drodze", ale słodka blondynka (z nieco za dużą, amerykańską szczęką) jako brzydka narkomanka to już było (Charlize Theron w "Monster").
 
"Still Alice" nie jest dramatem jednej osoby, to tragedia całej rodziny, która musi poradzić sobie w nowej, nie dającej nadziei sytuacji. Oczywiście pierwsze skrzypce gra Moore jako przebojowa Alice Howland - uznana pani profesor, kobieta nowoczesna, potrafiąca pogodzić karierę z życiem rodzinnym. Uważam, że jest to jedna z jej najlepszy ról. Jest szczera i naturalna, w sytuacjach żenujących i tych wzruszających nie można wychwycić ani odrobiny sztuczności. Gra jakby na własnej skórze doświadczała kolejnych etatów tracenia samej siebie. Generalnie olbrzymim atutem całego filmu jest brak patetyzmu i moralizatorstwa, którego ostatnio nie cierpię. Cały przebieg choroby, a także wszystkie postacie są ukazane w sposób obiektywny, twórcy nikogo nie oceniają, zostawiają to widzom. Ale jak można tu kogokolwiek osądzać i krytykować? Nie da się przewidzieć własnego zachowania w obliczu tragedii, najlepsi ludzie niekiedy nie potrafią radzić sobie z cierpieniem i bezsilnością bliskich. Oczywiście Hollywood to Hollywood, więc ostatecznie na placu boju pozostaje "czarna owca" rodziny, ci idealni poddają się, uciekają. Czy można ich winić? Nie wydaje mi się, przecież próbowali, ale jak widać Alzheimerem nie da się pokonać. Niestety bohaterem zostaje najsłabszy element filmu, czyli "jedna-krzywa-mina" Kristen Stewart. Drewniana i rozczochrana jak zwykle. Ciągle nie pojmuję jej fenomenu.
 
Przyznam, że najbardziej przerażające w całej historii jest, że choroba (w tym wypadku konkretnie geny) nie wybiera. Nie ważne,  że Alice prowadzi zdrowy, aktywny tryb życia, regularnie się bada. Jest przykładem dla swoich dzieci, studentów i innych ludzi. Pomimo szybkiego wykrycia walka jest  właściwie przegrana. Leki niwelują objawy, ale nie postęp choroby. Alzheimer jest przerażającym schorzeniem, szczególnie dla najbliższych chorego. Alice powoli znika, jej osobowość rozmywa się. Jest osobą, która pracuje umysłowo, wykłada zawiłości lingwistyczne na uczelni. Dlatego zaniki pamięci są u niej szczególnie uciążliwe i bolesne. Oczywiście dla niej to straszne doświadczenie. Jednak na zaawansowanym etapie już nie czuje różnicy, po prostu nie pamięta kim była. To jej mąż oraz dzieci cierpią najbardziej. Jej z każdą kolejną minutą filmu ubywa, zostaje jedynie pusta skorupa, a rodzina zaczyna uciekać, odcinać się. Trzeba mieć wielką odwagę by żyć z człowiekiem, który wygląda jak ukochana osoba ale nią już nie jest. "Still Alice" nie ma happy endu, ale pokazuje nieświadomym widzom jak walczyć nawet w przegranej sprawie. Alice próbuje, w świadomych chwilach nadal stara się być dawną osobą (scena gdy wygłasza wykład na temat własnego przypadku jest świetna).
 


Lubię Eddiego Redmayne'a i uważam, że jest wszechstronnym aktorem, ale czy Stephen Hawking jest wart Oskara? Nie jestem pewna. Tu konkurencja jest bardzo wyrównana, szczególnie w osobie Steve'a Carella który dał popis w "Foxcatcherze". Amerykanie uwielbiają swoich bohaterów narodowych, a do nich na pewno obecnie zalicza się Chris Kyle w wykonaniu Bradley'a Coopera. Sam Cooper mnie ciągle zaskakuje, on chyba gra we wszystkim co mu agent podsunie, bo perełki mieszają się na równi z gównem w jego karierze.

"Teoria wszystkiego" moim zdaniem jest nudna i przy długa. Twórcy chyba nie do końca się zdecydowali o czym ma być film. Z jednej strony mamy historię miłości Jane do Stephena, bo nie oszukujmy się od razu widać kto tu kogo kochał bardziej lub wychował się w purytańskiej rodzinie gdzie dane zachowanie było wskazane (nie radzisz sobie z chorym mężem i dwójką dzieci, to zapisz się do kościelnego chóru - nie ma jak złote rady matki!). Z drugiej jest ALS, czyli stwardnienie zanikowe boczne, które powoli paraliżuje cały organizm bohatera. Ta część jest zagrana rewelacyjnie, choć nacisk został położony jedynie na fizyczną stronę choroby. Wiem, że przy tym schorzeniu granie ciałem jest trudne, ale Hawking dopiero w końcówce filmu przestaje mówić. A o jego emocjach nie wiemy praktycznie nic od momentu postawienia diagnozy. I na koniec trzeci element - geniusz i odkrycia naukowe, które na nie szczęście zostały potraktowane mało profesjonalnie. Niby wszyscy wiedzą, że Hawking jest bogiem współczesnej astrofizyki, ale mi w filmie zabrakło konkretów. Więcej poświęcono jego początkowemu niezdecydowaniu w wyborze pracy doktorskiej niż późniejszym badaniom. 

Mam wrażenie, że tak na serio to dostaliśmy opowieść o Jane, która poświęciła swoje życie dla schorowanego męża geniusza. Niby inteligentna, wykształcona kobieta, a sama wpakowała się w bycie opiekunką. I wcale nie z miłości, po prostu tak została wychowana. Felicity Jones męczy się w roli męczennicy i ciężko się ją ogląda. Za to Eddie rzeczywiście wypada świetnie i autentycznie. Stephen zawsze słyszał, że jest wyjątkowy i wiele osiągnie. Jest pewny siebie, a z postępem choroby staje się skupionym na sobie egoistą. Gdy zapada wyrok/diagnoza jedynie myśli o swoich teoriach, Jane jest tylko tłem. Widać, że w pewien sposób kocha ją i dzieci, ale nauka i prestiż są najważniejsze. Dlatego z upływem lat coraz bardziej potrzebuje opiekunki, a nie ukochanej. ALS powoduje, że człowiek staje się inwalidą uwięzionym we własnym ciele, ale nadal jest sobą. Jeśli jest wystarczająco silny psychicznie, przy obecnych możliwościach techniki może osiągnąć praktycznie wszystko. Trzeba mieć jednak jakiś cel, wyzwanie. Stephen Hawking jest tego idealnym przykładem.