poniedziałek, kwietnia 20, 2015

Człowiek-nietoperz a może człowiek-ptak? Ale czy to ważne...


Szanowni Państwo w najważniejszych kategoriach Oskara zdobywa... "Birdman" (tutaj mamy oklaski i wiwaty). Opowieść o człowieku-ptaku, choć może tak naprawdę historia pierwszego odtwórcy człowieka-nietoperza. Czy tylko? Gdyby jego reżyserem był ktoś inny możliwe, że tak. Jednak Inarritu jest autorem niejednoznacznych obrazów, lubiącym łączyć kilka opowieści w niekoniecznie spójną całość. Zebrał świetną ekipę, każda postać jest perfekcyjnie dopasowana. Kamera podąża po wąskich, klaustrofobicznych pomieszczeniach w broadwayowskim teatrze. Trochę przestrzeni otrzymujemy w scenach na dachu, gdzie wreszcie wszyscy mogą powiedzieć co naprawdę czują. Świerze powietrze działa jak eliksir prawdy, choć dla aktorów prawdziwe życie toczy się tylko na scenie.

Keaton przywdział lateksowy kostium Batmana, gdy Thor i reszta drużyny Avengersów bawiła się w superbohaterów klockami Lego. Walczył z Jokerem bez pomocy komputerowych speców. Wszystko wtedy (początek lat 90.) opierało się na inwencji twórczej ludzi od efektów specjalnych, kostiumografów, charakteryzatorów i innych mistrzów drugiego planu. Z ich i Keatona pomocą Tim Burton stworzył dwa klasyki komiksowego świata. Przyznam, że już się obecnie pogubiłam z kim i kiedy walczą obecni herosi (może z wyjątkiem Lokiego). Za to Joker, Pingwin i Kobieta-Kot niezmiennie trwają w mej pamięci. Ach ten kostium Michelle Pfeiffer, który jej bohaterka sama uszyła z lateksowego płaszcza i białej nitki!
Michael Keaton był gwiazdą ekranu do połowy lat 90. Mistrz komedii romantycznych, pierwszy superbohater Ameryki (nikt już wtedy nie pamiętał o filmowym Supermanie, królowała wersja "S" na srebrnym ekranie, gdzie pierwsze skrzypce grała Lois Lane a nie człowiek z peleryną). Potem musiał ustąpić miejsca młodszym, przystojniejszym. Może nie do końca lepszym, raczej nadążającym z rozpędzonym czasem nowego wieku i ery efektów komputerowych. Dlatego oglądając Birdmana ma się wrażenie, że Keaton gra samego siebie - obalonego króla ekranu który pragnie odrodzenia na deskach teatru. Tylko jak osiągnąć sukces, gdy własne heroiczne alter ego bojkotuje cały projekt. Nie wspominając o negatywnie nastawionej pani krytyk, nie dopieszczonej kochance, lekko niezrównoważonej córce, gwiazdorze marzącym by ukraść show, niedowartościowanej scenicznej partnerce i innych czysto techniczno-finansowych problemach. Riggan walczy z całych sił, czy jednak choć przez chwilę ktoś siedzący przed ekranem wierzy w jego zwycięstwo? Czy ktoś chce by wygrał, pokonał system? Przyznam, że ja początkowo owszem ale z każdą minutą filmu coraz mniej. Bo emerytowany superbohater jest zapatrzonym w siebie egoistą, który w dupie ma córkę, kochankę, ekipę. Właściwie nie obchodzi go sztuka, liczy się tylko powrót na szczyt, aplauz publiki, blask fleszy. Przez to jedyną osobą która wywołuje w nim lęk jest pani krytyk. Nie bez przyczyny ukazana jako dystyngowana starsza pani, ona nadal pragnie by teatralna scena należała artystów, aktorów, a nie gwiazd i celebrytów. 
"Birdman czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy" to oczywiście próba rozliczenia z współczesną pop-kulturą. Ukazanie jej wad i wpływu na ludzi próbujących w niej egzystować. Coś w tym jest, że coraz więcej tzn. "sław" skupia się jedynie na zdobyciu popularności. Nieważne czy na podstawie dobrej bądź złej reputacji. Nie liczy się co o nas mówią, najważniejsze że mówią. Jeśli o nas zapomną to przestaniemy istnieć. Tak myśli Riggan - dramatyczna końcówka nie pokazuje jego poświęcenia dla sztuki, ale chęć zdobycia nieśmiertelności. W pogoni za nią zapomniał, że w dzisiejszym świecie łatwo ją zdobyć na 5 minut, ale by ją utrzymać trzeba być superbohaterem. Takim typem człowieka jak Mike (dawno nie widziany bez kostiumu Edward Norton), który żyje prawdziwie na scenie. Poza nią niestety nie potrafi normalnie funkcjonować. Ale czy to ważne, skoro jest artystą i gwiazdą a na dodatek tłumy go uwielbiają?