niedziela, maja 31, 2015

Bonne soiree, France


Kilka dni temu zakończył się 6. Przegląd Nowego Kina Francuskiego. Poświęcony w tym roku głównie adaptacjom literackim, w szczególności ekranizacjom kultowych komiksów. Z 9 filmów udało się na razie zobaczyć 5. Właściwie poszczególne tytuły łączy jedynie język, bo tematyka i realizacja są przeróżne.


"Kot Rabina" reż. Joann Sfar, Francja 2011 - animowana adaptacja komiksu o tym samym tytule, bynajmniej nieprzeznaczona dla najmłodszych widzów. Algier rok 1920, miejsce i czas gdy rabin nazywał muzułmanina kuzynem i nikt nie wstydził się, że mają wspólnych przodków. Świat oglądany z perspektywy gadatliwego kota (mówi ludzkim głosem), który podróżując ze swoim panem w poszukiwaniu Czarnej Jerozolimy zwiedza muzułmańską Afrykę. Film stworzony charakterystyczną kreską pokazuje jak ważna jest tolerancja religijna i społeczna. Doskonały na leniwe popołudnie.


"Dmuchawce" reż. Carine Tardieu, Francja 2012 - opowieść o dorastaniu i przystosowaniu. Rachel ma 9 lat i chodzi do psychologa, bo śpi z szkolnym plecakiem oraz nie ma przyjaciół. Jej rodzice o problemach rozmawiają po angielsku, choć ona ich doskonale rozumie. Ojciec spędził dzieciństwo w Oświęcimiu, a matka jako zbędny bagaż w podróżach własnej matki. Sami mają problemy z komunikacją, a co dopiero z wychowaniem jedynaczki. Na szczęście koleżanką z ławki Rachel zostaje rezolutna i wygadana Valerie. Ona wraz z matką i bratem nauczą rodzinę Gladstein cieszyć się codziennością. Film w klimacie "We are the best" Moodyssona - wesołe, kiczowate lata 80., choć bardziej dojrzały. Pierwszy bunt, pierwsza miłość, pierwsze pożegnania. Ogląda się go z czystą przyjemnością.


"Francuski minister" reż. Bertrand Tavernier, Francja 2013 - kolejna ekranizacja komiksu. Młody absolwent dostaje pracę w ministerstwie. Przez pierwsze dni nie ma kompletnie pojęcia na czym polega jego praca (ostatecznie ma pisać przemówienia), podąża wąskimi korytarzami urzędu (dawnego pałacu) i próbuje znaleźć swoje miejsce. Jego szef jest ekscentryczny, charyzmatyczny, ale przede wszystkim chaotyczny w działaniu. Wszystko ogarnia szef gabinetu, który uczy młodego urzędnika jak przetrwać w świecie politycznych kryzysów oraz mody - garnitur musi być jednolity z dopasowanym krawatem oraz koszulą, kwadratowe noski w butach są niedopuszczalne. W tle mamy współczesne, międzynarodowe problemy, na czele z imigracją. Jak również francuską codzienność, która pokazuje że najważniejszy minister w państwie to też współczujący człowiek. W tle zakreślone na żółto cytaty z Heraklita, które próbują okiełznać chaos filmu.


"Markiza Angelika" reż. Ariel Zeitoun, Francja 2013 - ponowna adaptacja powieści Anne Golon o przygodach pięknej Angeliki. Wychowana na filmach płaszcza i szpady serwowanych na przełomie lat 80. i 90. w polskiej telewizji od pierwszej minuty załapałam klimat XVII-wiecznej Francji. Jednak awanturnicze historie, które uwielbiałam mając 8 lat, obecnie raczej wzbudzają śmiech. Co gorsza doskonale pamiętałam jak film się skończy. Oczywiście najnowsza wersja perypetii miłosnych przyszłej markizy nie radzi kiczem jak ta z lat 60. Wszystkie detale epoki oddane są perfekcyjnie, a zdjęcia plenerowe urzekają. Film chyba nie przyniósł spodziewanego dochodu, więc raczej kolejnych części nie będzie. Dla tych co nie widzieli pierwowzoru i nie wiedzą jakie losy czekają Angelikę, zachęcam do obejrzenia cyklu z Michele Mercier (5 filmów) lub przeczytania książek (13 tomów).



"Guillaume i chłopcy! Kolacja!" reż. Guillaume Galienne, Francja 2013 - monodram przeniesiony przetwórcę na kinowy ekran. Obejrzany kilka miesięcy temu, jeden z najlepszych francuskich filmów 2014 roku - zdobył 4 Cezary. Film-pamiętnik autora, który na dodatek wciela się w dwójkę głównych bohaterów - Guillaume oraz jego matkę. Opisywanie fabuły nie ma tu najmniejszego sensu, to opowieści o dojrzewaniu, tolerancji, akceptowaniu samego siebie. Guillaume jest oficjalnie genialny w obu rolach, choć oczywiście rządzi postać matki, jej intonacja głosu, gesty i ruchy. Film uroczo kampowy, prawdopodobnie nie dla każdego, ale ja osobiście bawiłam się świetnie.

sobota, maja 16, 2015

Milano Italiano - weekend na spontanie

MIASTO


Widok z samolotu, prawdopodobnie Bergamo. Powoli po lekkich turbulencjach zbliżaliśmy się do lądowania. Jeszcze tylko godzinna podróż autokarem z bandą Duńczyków i docieramy na dworzec centralny w Mediolanie. "Mysim zmysłem" trafiamy na odpowiedni przystanek autobusowy i zaczynamy podbój drugiego największego po Rzymie miasta we Włoszech.


W Mediolanie nie czuć typowego południowego, włoskiego klimatu. Wyglądem przypomina raczej Kraków lub inne europejskie wielkie miasto. Z tą różnicą, że jest tam bardzo czysto. Nawet murali i innych ściennych napisów jest mało. Mediolańczycy mają lekkiego fioła na punkcie segregacji śmieci i widać to na każdym kroku. Na ulicach i w parkach nie zobaczysz papierków, butelek i innych syfów, których pełno jest u nas. Śmietniki stoją na każdym rogu, w publicznych miejscach znajdują się różne pojemniki na odpowiednie odpady. A domowa segregacja jest na mega zaawansowanym poziomie, aż czasem nie wie się z którego worka należy skorzystać. Przyznam, że fantastycznie chodzi się po mieście, gdzie nie trzeba ciągle uważać na śmieci lub psie kupy na chodnikach.


A propo psów, tych też jest pełno. Oczywiście nie chodzi mi o biedne, bezdomne mieszańce. Jak przystało na włoską stolicę mody, w większości rasowe czworonogi spacerują na smyczach ze swoimi właścicielami praktycznie wszędzie. Nawet uczestniczą w zakupach w sklepach - możliwe że pomagają wybrać odpowiednią sukienkę lub krawat. Wydaje mi się, że nie widziałam żadnego osobnika w kagańcu, choć owszem wszystkie były na smyczach. Generalnie posiadanie psów w kraju, gdzie sjesta trwa od 15 do 18 jest o wiele prostsze. Nie ma się wyrzutów sumienia, że zostawiamy pupila na cały dzień w domu. W ciągu dnia możemy spędzić z nim czas, wyjść na zewnątrz. A widząc, że nie ma zakazu wpuszczania psów do sklepów, podejrzewam że w niektórych firmach można zabrać zwierzę ze sobą do pracy. Choć nie wiem czy gdziekolwiek na świecie istnieje taki zwierzęcy raj.


Południowy styl życia to siedzenie w parku, knajpach lub knajpach w parku. Picie wina, piwa jest w pełni legalne. Zaznaczmy, że nikt się nie upija, a osoby śpiące na ławkach są normą nikogo niegorszącą. Bo przecież jest gorąco, słonecznie, więc każdemu należy się chwila wytchnienia w cieniu przy zimnym drinku. Miasto w weekend, poza strefą turystyczną zamiera. Ulice są opuszczone, jedynie od czasu do czasu widać jakiegoś człowieka. Gdzie są wszyscy, w domach? Nie, siedzą w parkach - których w Mediolanie jest całkiem sporo.  Wypoczywają, rozmawiają, bawią się, ćwiczą i biegają. Nie zależnie od wieku mnóstwo osób, szczególnie mężczyzn biega. A wieczorami sączą drinki, zagryzając przekąskami w parkowych knajpkach.




ZWIEDZANIE - ZABYTKI, SZTUKA, DESIGN, JEDZENIE, MODA


Włoski styl życia, czyli reklama pieczywa i kiełbasy na największym zabytku miasta - katedry Duomo. Zresztą reklamy mięsiwa towarzyszyły nam na każdym kroku, gdyż niepodzielnie rządziły w komunikacji miejskiej. Wiadomo Włosi lubią dobrze zjeść. Nie bez przyczyny wystawa Expo 2015 poświęcona jest "żywieniu planety, energii dla życia" odbywa się właśnie w Mediolanie. Na nasze szczęście z przeciwnikami wystawy rozminęłyśmy się o tydzień i w mieście było już spokojnie, choć policje widać było na każdym kroku.


Duomo to największa atrakcja Mediolanu, przynajmniej dla mnie. Czyli osoby o średniej pojemności portfela, niewielkim zapałem religijnym oraz nieco wyższej niż przeciętna fascynacji architekturą, sztuką  i designem. Ci ze złotymi i platynowymi kartami pewnie uznaliby dzielnicę mody, gdzie Versace ściga się z Pradą o najlepszą witrynę w mieście. Religijni z namaszczeniem ruszyliby zobaczyć "Ostatnią wieczerzę" i odwiedzili każdy kościół czy bazylikę. A ostatni wykorzystaliby MilanoCard by zwiedzić liczne muzea. Osobiście wolałam spacerować po dachu jednej z największych katedr na świecie, której budowa trwała ponad 400 lat. Przy Duomo Norte-Dame w Paryżu prezentuje się nieco marnie. Widok z góry jest wspaniały, szczególnie w tak słoneczny dzień, na jaki udało się nam trafić. Podziwianie panoramy miasta w otoczeniu setek gargulców i bandy świętych, a następnie wejście na sam szczyt jest wart tych 8 euro. A wspinaczka po schodach mija stosunkowo szybko, idąc nie czuje się właściwie kolejnych metrów. Co prawda w deszcz lub śnieg bym nie polecała tego typu wycieczki. Samo wnętrze jest monumentalne, a zarazem skromne w swej prostocie. 


Expo, expo, expo. Jeśli wybierając się do miasta nie miało się pojęcia, że właśnie trwa tam wystawa światowa, to wielkie, trawiaste jabłko na środku placu przez katedrą uświadomi każdego. Podobnie jak liczne flagi i inne emblematy wystawy. Pawilony i centrum znajduje się "za górami, za lasami itd.", czyli na ostatniej stacji metra, właściwie na przedmieściach. Już pierwszego wieczoru podjęłyśmy próbę wyprawy, jednak poniosłyśmy porażkę. Spóźniłyśmy się, kasy były nieczynne a dodatkowo nasze karty miejskie nie działały, bo Rho jest poza Milano. Na szczęście po tym falstarcie udałyśmy się do Triennale di Milano - muzeum designu, gdzie z racji Expo była wystawa "Arts & Foods". Dzięki temu na własne oczy zobaczyłam słynne puszki zupy Campbell's Warhola oraz jego "Ostatnią wieczerzę". Przyznam, że największe wrażenie robi sztuka współczesna i jej zabawa konwencją - np. dom z chleba, parówki przy ognisku. Dobrze było zafundować sobie alternatywne, muzealne zwiedzanie.


Jedzenie - najlepsza pizza była od Araba za 3 euro. Generalnie oprócz pizzy i kwiatowych lodów nie udało się nam nic zjeść na mieście. Albo była sjesta i wszystko nieczynne albo pora lunchu czyli brak miejsc. Za to serowe zakupy w markecie spełniły nasze oczekiwania, nie wspominając o prezencie w zamrażalce - dwóch opakowaniach lodów. Tak, tak jedzenie po nocy serów z melonem i popijanie winem nie jest najzdrowsze. Ale od tego właśnie się spontaniczne wakacje.


Chic girls na tle Prady w czarnych sandałach - hicie sezonu! Milano to stolica mody włoskiej, ale tego jakoś szczególnie nie widać. Chyba trafiłyśmy na czas fanów zdrowej żywności, a nie najnowszych trendów. Na Monte Napoleone, czyli ulicy z najważniejszymi butikami było sporo turystów, ale same sklepy świeciły pustkami. Możliwe, że życie rozkwita tam o innej porze dnia lub gdy nadchodzi tydzień mody. Mi pozostanie jedynie wspomnienie minięcia się ze Stefano Gabbana w Vittorio Emanuele II.


Każdy szanujący się rowerzysta, nawet ten najmłodszy, musi pamiętać by przypiąć swój rower. Szczególnie tak fantastyczny jak to czterokołowe różowe cudo. Jego właścicielka prawdopodobnie ruszyła na zakupy do Tigera.