środa, czerwca 24, 2015

Sobota z veganmaniakami


Czasem słońce, czasem deszcz nad Browarem Mieszczańskim. Pora zwijać się do domu po intensywnym dniu z Otwartymi Klatkami oraz Veganmanią. Pogoda nas nie rozpieszczała, ale chętnych i odważnych nie brakowało. Okazuje się, że dobre jedzenie jest w modzie i cenie. Veganmania jak nazwa wskazuje, skierowana była do wegan oraz wegetarian, ale nie tylko. Każdy mógł w ostatnią sobotę zawitać do Browaru. Popróbować ciekawych potraw (w tym ogromnych ilości ciast i innych słodkości), zakupić wegańskie specjały oraz kosmetyki, ekotorby z przesłaniem i inne sympatyzujące artykuły. Pomiędzy shoppingiem i jedzeniem, posłuchać interesujących wykładów. A nawet zrobić nowy/pierwszy tatuaż. Osobiście trzymałam się z daleka od strefy Vegan Ink, by nie dać się skusić na jakieś maleństwo. Oficjalnie cztery mi obecnie starczą - wszystkie wykonane wegańskimi tuszami. 


Gdy pojawił się pomysł stoiska Dobrej Kreski na Veganmanii automatycznie rozpoczęła się burza mózgów. Tu widać część jej rezultatów. Narodziły się pięcioraczki: Krowa, Świnka, Królik, Kogut oraz Koziołek. Młodsze rodzeństwo Sówki i Pandy zawitało w wersji rewelacyjnych ekotoreb, co których wejdzie nawet 6 kartonów mleka sojowego. Każdy zwierzak niesie pewne przesłanie lub inaczej ujmując własny charakterek. Wszystkie cieszyły się dość znacznym zainteresowaniem (szczególnie Koziołek Seitan), jednak veganmaniacy byli tego dnia raczej nastawieni na obżarstwo a nie modowy shopping. Oczywiście nic straconego, torby są już dostępne na dawandzie. Przypuszczam, że jeśli ktoś wymarzył sobie inne zwierzątko to może debatować z autorką. Sama tak postąpiłam i wkrótce zaprezentuję efekty/dziecko tej dyskusji.


Propagang ze swoimi broszkami, naszyjnikami, torbami i koszulkami. Zwierzątka we wszystkich kolorach tęczy, do przypięcia na torbę, kurtkę lub cokolwiek. Mi szczególnie przypadły do gusty apaszki. Jedną pewna pani chciała sprezentować swojemu pieskowi, on jednak preferował outfit bez dodatków. Niestety nie każdy chce być chic, zresztą trudno by nawet mały psiak został vege!


Niewielka część pyszności zaprezentowanych przez Szczyptę Świata. Czekolady w większości gorzkie (niestety nie należę do fanek), choć znalazły się dwie białe i dwie mleczne. Wyśmienite kakao na mleku ryżowym. Dostępne były również wyjątkowe kawy oraz gorąca czekolada. Całe stoisko przyciągało rozmaitością, a jednocześnie uporządkowaniem produktów. Od razu było wiadomo czego gdzie trzeba szukać. Przyznam się oficjalnie, że ze słodkości wygrały batony Zmiany Zmiany, które namiętnie podjadałam przy każdej wyprawie na podwórko. Aloha rządzi na całej linii (ach ten kokos), ale goni ją malinowa Petarda.


Kosmetyczne cuda prosto z Maroka zaprezentowało Ecorocco. Na ich szminkę dopasowującą się do pH ust nakręciłam się już przed sobotą i nie mogłam się wprost doczekać testowania. Dlatego jak tylko ich stoisko zostało rozstawione zakupiłam magiczne cudo. I co? Przez cały dzień chodziłam z malinowymi, dającymi lekko po oczach ustami. Szminka okazała się cudownie kremowa i aksamitna, na dodatek mega wytrzymała (nawet za bardzo). W celu uzyskania lekkiego połysku można do niej zastosować bezbarwny błyszczyk. Pełen bajer!


Browarowe podwórze z food truckami, na zdjęciu akurat widać raj z goframi i pyszną kawą, dzięki której udało się obudzić G. Dodatkowo swój namiocik rozstawili wolontariusze z Fundacji Dwa Plus Cztery, gdzie można było adoptować psiaka. Szkoda, że pogoda była nieco przeciwko nam. Deszcz wystraszył część gości, a sporą grupę na pewien czas uziemił w gmachu browaru. A u mnie wywołał napad migreny. Ale szczytny cel oraz moc (zapach) pyszności nie przestraszyły większości, wręcz przyciągnęły. W końcu wszystko było zorganizowane by wspomóc Otwarte Klatki i ich walkę o prawa tych co nie mogą bronić się sami.


Mój faworyt jedzeniowy - gofr na słono (Taho Cafe). Ciasto z cieciorki (czyli falafel w wersji gofrowej), w środku pomidory, ogórek, cebula, pietruszka (fuj! zjedzona przez M.) oraz hummus. Mniam, mniam!!! Co prawda, żeby zjeść to cudo musiałam nieźle się namęczyć, łącznie z zdewastowaniem talerzyka, ale było warto. Poza tym skosztowałam od Pepperminta pokrzywowego makaronu z bobem, rukolą i sezamem - uwielbiam jak jest zielono na talerzu. Od Drogi Mlecznej spróbowałam cytrynowo-imbirowe kaszotto z mlekiem kokosowym - bardzo wyraźnie czuć było imbir co nie dla wszystkich byłoby zaletą, ale mi smakowało. Zrezygnowałam z próby walki z burgerem od Krowarzywa (wielkość mnie przeraziła), ale podgryzłam trochę ich hot-doga, który zajadała z "żółtym" smakiem K. Muszę przyznać, że nie jestem stworzona by jeść tego typu rzeczy w miejscach publicznych, bo zaraz jestem cała brudna. Niestety nie chciało mi się stać po pyszności Zdrowej Krowy, ale akurat do nich mam blisko, więc zawitam w najbliższym czasie. A tłum tam szalał prawie jak przy burgerach. Ogólnie w Browarze było mega dużo pyszności i aż ślinka ciekła jak wybrałam się na zwiedzanie.


G. nie mogła się powstrzymać i zakupiła gorącą czekoladę z malinami od Pizca del Mundo. Tu foto z pierwszych testów, które wypadły rewelacyjnie. Szczególnie w połączeniu z lodami z wiśniami. Tak, pełne słodyczowe szaleństwo zapanowało na naszym poddaszu. Ale co tam, w końcu mamy lato! Choć na zewnątrz średnio to widać.

niedziela, czerwca 21, 2015

Wrocławski design wieczorową porą



Czwartkowego wieczoru w Domarze odbyła się "Noc z designem",  jej 7 edycja. W pierwszej wersji obowiązywały zaproszenia, później okazało się że wstęp jest wolny. Po godzinie 20 tłum był spory, przez co oglądanie rzeczy stanowiło nie lada wyzwanie. Samego dolnośląskiego designu było niewiele, raczej pojedyncze sztuki, które jedynie reprezentowały poszczególne marki. Jeśli ktoś zaplanował zrobienie tego wieczora zakupów, to grubo się przeliczył. Jedyne sam Domar miał meble na sprzedaż, resztę stanowiły egzemplarze pokazowe (większość nie posiadała nawet cen). Tegoroczna edycja była mocno rozreklamowana w mediach, jednak znacznie kulała pod względem organizacyjnym. Co trochę dziwi przy takim stażu. Poszczególne punkty programu odbywały się w niedużym namiocie, gdzie trudno było coś zobaczyć, a nawet chwilę w jego okolicy postać. Część pokazowa była mocno skumulowana i ściśnięta w okolicy schodów. Przez co ciężko było bliżej skupić się na poszczególnych wystawcach - w niektórych przypadkach nie wiadomo było jakiej marki rzeczy oglądamy. Sami twórcy również nie mogli opowiedzieć o własnych projektach. Wydaje mi się, że dla twórców jak i zwykłych odwiedzających lepiej sprawdzają się targi i całodzienne wystawy niż tego typu eventy. 


Widok na ogród/plener zorganizowany na parkingu. Szkoda, że pogoda nie dopisała, gdyż siedzenie na leżaku w zimnie nie należało do najprzyjemniejszych. Nawet jak w zasięgu wzroku był podgrzewany, zadaszony basen. Problem stanowiła również polifonia muzyczna. Jednocześnie było słychać DJ'a rozstawionego na zewnątrz jak i muzykę drugiego pracującego na piętrze w budynku. Za dużo szczęścia, przynajmniej jak dla mnie. Chociaż leżaczki bardzo wygodne.


"Zielona Wrona" razem z "Heart of Wood" od razu przyciągnęła moją uwagę. Biurko, które wygląda jak część lasu - coś wspaniałego. Miejsce do pracy, które tchnie świeżością i urzeka zielenią, czy może być coś lepszego?  Trochę puszczy we własnym, miejskim domu!


Oto kilka sprzętów i marek, które przykuły moją uwagę. Porcelana z kolorowym wnętrzem od "Waterlove". "Studio Minimal" z pięknymi stolikami w leśnym klimacie. Ludzkie kubki i filiżanki "Ende"(przyznam się że nie jestem pewna czy piłabym z czaszki herbatę). Pepitkowe krzesło (chyba przez sentyment), a także kosmiczny retro stolik, obie rzeczy od "Retrofrajdy" którzy mieli bogaty własny kąt, gdzie mogli się wystawić.


Akcent "Wood&Paper" w postaci szafki, zeszytów, świeczników oraz kaktusa. Wyróżniał się na tle reszty prostotą, kolorem oraz perfekcyjnym wykonaniem. Niestety przypuszczam, że w natłoku innych sprzętów i spacerujących tłumów niektórym mógł umknąć. Ale znaleźli się też tacy, co sprawnie zaopiekowali się jednym z zeszytów. Na szczęście W&P nie prezentowały stolika, który prawdopodobnie stałby się ofiarą porzuconych kieliszków i innych pustych naczyń. Taki los niestety spotkał wiele sprzętów tego wieczoru. Organizatorom sugeruję zaopatrzenie się w większą liczbę koszy na odpady i ich odpowiednie oznakowanie. 


Obecnie zapanowała moda na nocne pokazy, eventy, wydarzenia. Doszło nawet do tego, że organizuje się "Noc kościołów"! Czy ma to jakiś związek z tym, że większość ludzi nie ma czasu by w dzień odwiedzać miejsca kultury, sztuki? Możliwe, jednak do mnie ten typ rozrywki nie do końca przemawia. Nie przepadam za tłokiem i ściskiem, wolę we własnym tempie, na spokojnie oglądać i podziwiać. A także porozmawiać z twórcami, zawsze można wtedy dowiedzieć się czegoś interesującego. 

niedziela, czerwca 07, 2015

Wojna jest passe ale ciągle trwa


Najnowszy film Clinta Eastwooda "American Sniper" pokazuje, że w kinie amerykańskim nastąpił przesyt filmów wojennych, oczywiście dotyczących tematyki współczesnej amerykańskiej wojny. Po licznych nominacjach, w tym oskarowych, na półkach twórców znalazło się bardzo niewiele statuetek. Dla przykładu Oskar otrzymał tylko duet czysto techniczny, zajmujący się montażem dźwięku. Sam film ogląda się w miarę dobrze, choć się nieco dłuży. Mamy historię żołnierza z powołania, Chris uważa za swój narodowy obowiązek obronę zaatakowanej ojczyzny. Jest prostym kowbojem, który nie ma problemów ze spełnianiem rozkazów i wypełnianiem poleceń. W końcu tak został wychowany, należy chronić swoich nawet za najwyższą cenę. Czytaj zabijać wrogów kraju, nawet gdy są nimi dzieci lub kobiety. Prawdopodobnie między innymi dlatego zostaje najlepszym snajperem w amerykańskiej armii. On wierzy w słuszność sprawy. Jednocześnie uzależnia się od kolejnych tur służby, nie potrafi wysiedzieć w domu, z rodziną. Dopiero z czasem i po groźbie opuszczenia postanawia skończyć z misjami. Zostaje w kraju, choć nadal wspiera armię, pomaga weteranom wrócić do codzienności.
Eastwood tworząc swój film skorzystał z prawdziwej historii amerykańskiego bohatera. Pewnie dlatego, osiągnął tak wielki kasowy sukces. Amerykanie kochają herosów, nawet jeśli obecnie większość społeczeństwa jest przeciwna wojnie. Na szczęście Bradley Cooper pokazuje, że superbohater nie musi być patetyczny, dosadny i zuchwały. Jego postać nie jest idealnym żołnierzem, będącym bez skazy. Została zagrana w sposób subtelny i w pewien sposób bierny. Chris jest gburowaty, ale w pozytywnym znaczeniu, mało mówi (raczej mamrocze przez zarośniętą brodę), nie podważa rozkazów, dba o towarzyszy i nie jest wylewny w uczuciach. Jednak ma jasny cel - chronić swoich bezbronnych przed tymi "złymi". Cała biograficzna historia jest przedstawiona realistycznie od początku do końca. Eastwood podobnie jak nasz bohater nikogo nie ocenia, nie dyskutuje czy wojna ma sens. Stara się obiektywnie przedstawić poszczególne wydarzenia i to jest największa zaleta tego filmu.

























To ciekawe, że obecnie specjalistką od filmów wojennych (oczywiście piszę tu o wojnie w Iraku i Afganistanie) jest kobieta - Kathryn Bigelow. Za "The Hurt Locker" otrzymała jako pierwsza w historii kobieta-reżyser Oskara, a za "Wroga nr 1" miała nominację za najlepszy film (została pokonana przez wspaniałą "Operację Argo", też nawiązującą do klimatów wojennych). Przyznam, że oba te filmy były nieco przy długie - wiem regularnie na to ostatnio narzekam, jednak wyrosłam wreszcie z fascynacji dziełami które trwają ponad 120 minut a spokojnie mogłyby zamknąć się zamknąć w powiedzmy 95. 
Pierwszy film nie zrobił na mnie wyjątkowego wrażenia, choć nie mogę powiedzieć był bardzo dobry. Ograbił walki zbrojne a także samych żołnierzy z patosu i mitu o bohaterstwie, tak popularnego w kinie (męskim) amerykańskim. Pokazał dużych chłopców, którzy kochają ryzyko i zabawy z bronią. Wyjazd na misję jest dla nich świetną ucieczką przed codziennym życiem, w którym sobie nie radzą za dobrze. Bo kto w pełni normalny zostaje saperem? W armii i w czasie walki masz szansę na ciągły haj adrenalinowy. A jak nie lubisz słuchać rozkazów to zawsze pozostaje zostać najemnikiem i współczesnym łowcą nagród. Gorzej dla tych co zostają w domu i ciągle myślą czy wrócisz w jednym kawałku.
"The Hurt Locker" to męskie, twarde kino, za to "Zero Dark Thirty" pokazuje wojnę z perspektywy kobiety, agentki. Ona nie walczy bezpośrednio na terytorium wroga, nie trzyma karabinu w dłoniach. Jej bronią jest technologia oraz analityczny umysł. Oglądałam ten film w przerwie pomiędzy odcinkami ostatniego sezonu "Homeland", trwało to chyba z 3-4 dni (taka nowa przypadłość za długie obrazy oglądam w częściach).  W którymś momencie byłam tak zapętlona w obie historie, że już nie wiedziałam czy poluje na Bin Ladena czy walczę z wrogimi Pakistańczykami próbując uwolnić najlepszego przyjaciela. Czyli jednak! Wkręciłam się w kino wojenne! Czemu? Mam kilka przypuszczeń. Kobieta jako główna bohaterka, czyli łatwiej jest się utożsamiać z postacią. Jej motywacja, początkowo czysto teoretyczna i beznamiętna, z czasem zmienia się w chęć zemsty za śmierć bliskich osób - to można w pełni zrozumieć, w odwrocie do uzależnienia od życia na krawędzi czy tak zwanej miłości do ojczyzny. Fabuła, która miesza kino akcji z dramatem, a przede wszystkim z filmem szpiegowskim. To chęć poznania, rozwiązania zagadki (miejsca pobytu wroga) spowodowała, że nie zrezygnowałam z oglądania po pierwszych 40 minutach. 
Uważam, że drugie dzieło Bigelow jest dużo lepsze niż pierwsze i oba zostały zniszczone przez Oskary. "The Hurt Locker" zdobył ich za dużo i ma się wobec niego za duże oczekiwania. "Zero Dark Thirty" mógł otrzymać statuetkę jedynie w kategorii technicznej, bo nie wypada nagradzać tej samej ekipy. Szkoda. Zobaczymy co kolejnego zrobi specjalistka od kina wojennego.


"Homeland" to jeden z moich ulubionych seriali. Jak już wiadomo nie przepadam za klimatem wojennym a seriali o tej tematyce staram się wręcz unikać. Jednak perypetie agentki CIA i jej współpracowników oglądam z zapartym tchem. Porównując z tym na przykład przygody Jamesa Bonda są nudne i przewidywalne. Za to w rzeczywistości wykreowanej przez Showtime nawet nic nie znaczące wydarzenia mogą się okazać kluczowe. A najważniejszym przesłaniem jest, że "nie można ufać nikomu, nawet samemu sobie". Co w przypadku Carrie i jej choroby psychicznej (spoiler!!!) jest jak najbardziej na miejscu. 
O ile pierwsze dwa sezony były ok (rodzina Brodego była lekkim zgrzytem w fabule), to szaleństwo jakie następuje po finale w Langley jest świetne. Psychoza i fobie narastają, aż nie potrafię zliczyć ile razy dałam się nabrać scenarzystom kto jest wrogiem a kto przyjacielem. Wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Coś tym jest, że niektórzy mają niesamowitą wyobraźnię i do takich ludzi można zaliczyć autorów "Homeland". Jak doskonale określił kolega Z. jeśli obmyślałaś wszystkie, nawet najbardziej nieprawdopodobne zakończenia sezonu to i tak nie trafiłaś. Oni są lepsi i właśnie znów wbili cię w fotel. Oczywiście jak bywa w serialach są odcinki słabsze i lepsze. Jednak siłą tej serii jest trzymanie się określonego pomysłu i sukcesywne jego realizowanie, nawet jak widzowie i szefostwo stacji kręcą nosem. Całe szczęście! Po wakacjach 5 sezon. Twórcy zapowiadają przeskok w czasie o 2 lata i Berlin. Carrie opuściła CIA, ale czy Agencja i Saul opuściły ją? Z kim i o co tym razem będzie walczyć?