niedziela, września 13, 2015

Pieśń Dolana

Jakimś cudem w ferworze festiwalu przegapiłam, podobnie jak wszyscy moi znajomi (podobnie jak ja fani) film "Pieśń słonia", w którym główną rolę zagrał Xavier Dolan. Przyznam, że nie wiem do końca jak do tego doszło. Wydawało mi się, że w miarę dokładnie przejrzałam tegoroczną panoramę, w ramach której był pokazywany. Cóż stało się... zamiast tego przysypiałam i wynudziłam się na "Lucyferze". Tak, tak wszyscy towarzysze mojej niedoli, gdy cierpieliśmy w sali obok wyświetlano film Charlesa Biname. Na szczęście kanadyjski obraz jest od kilku dni grany w kinach i można nadrobić zmarnowany czas. 


Film jest popisem Dolana, który skoro nie reżyseruje może skupić się na grze. Właściwie przez prawie dwie godziny oglądamy całą gamę jego min i gestów, które mają na celu ukazanie skrajnych emocji jakim ulega główny bohater. Kanadyjska gwiazda po raz kolejny rozlicza się z dzieciństwem. Po Hubercie i Stevie, przyszła pora na Michaela. Kilka lat starszy, zamknięty w zakładzie psychiatrycznym ciągle cierpi. Z powodu matki i nie tylko, tym razem obrywa także zazwyczaj nieobecny ojciec. Dolan tak wczuwa się w rolę, że przyćmiewa pozostałych aktorów, w szczególności swego partnera/przeciwnika doktora Greena (Bruce Greenwood). Nie twierdzę, że reszta obsady gra słabo, większość wypada przekonująco, ale nie ma co ukrywać są jedynie dodatkiem. 

Film jest reklamowany jako starcie dwóch postaci - lekarza i pacjenta. Jednak gdy w początkowych scenach dr Green przyznaje, że nie czytał karty Michaela uważny widz już wie kto w tej rozgrywce rozdaje karty i jest przyszłym zwycięzcą. Pytaniem pozostaje, jaki jest jego cel, co chce zyskać. Ale o tym dowiadujemy się  oczywiście dopiero w finale opowieści. Osoby oczekujące wartkiej akcji i scen walki mogą od razu darować sobie wyjście do kina. Pojedynek odbywa się jedynie na słowa, choć do pewnych rękoczynów dochodzi. Dwóch bohaterów prowadzi grę. O ile motywacja doktora jest od początku znana, o tyle wydaje się, że pacjent sam nie wiem do czego chce. Co oczywiście jest jedynie złudzeniem, które ma zmylić przeciwnika, a formalnie też widza. Każde zdanie wypowiadane przez Michaela jest odwróceniem uwagi od jego prawdziwych zamiarów, do których konsekwentnie dąży. Jest wytrawnym graczem, uważnym obserwatorem o stalowych nerwach. Nic nie umyka jego uwadze, zna wszystkie szpitalne plotki i potrafi je wykorzystać w konfrontacji z doktorem. A przy tym nadal pozostaje pacjentem zakładu psychiatrycznego, niezdolnym do funkcjonowania w społeczeństwie. Czas akcji ograniczony jest do kilku godzin (tuż przed świętami), a miejsce to wspomniany zakład zamknięty. Do tego mamy kilka retrospektyw, w których Michael wspomina swoje traumatyczne dzieciństwo. To zimowe popołudnie staje się jednym z najgorszych dni w życiu doktora Greena oraz siostry Peterson, choć tu też można dyskutować znając ich wspólną przeszłość. Za to dla Michaela ten dzień jest najlepszym z możliwych prezentów, jakie mógł mu podarować los. Oczywiście przy pewnym osobistym wsparciu. Ostatecznie cała trójka wychodzi z walki szczęśliwsza, przynajmniej ja tak odbieram zakończenie

Muszę przyznać, że ogólnie film nie wzbudził we mnie jakiś szczególnych emocji. Gdyby nie Xavier Dolan uznałabym go za wręcz nudny i w pewnych aspektach przewidywalny. Na tle innych obrazów, które bazują na starciach słownych bohaterów, "Pieśń słonia" wypada blado i zwyczajnie nie porusza. Za to zaskoczyły mnie reklamy przed seansem. Pierwszy raz spotkałam się, by dany obraz był promowany przez tak konkretne media. Chodzi o czasopismo i portal typu LGBT, które na dodatek puściły pełne wersje swych reklam. Co w NH raczej się nie zdarza, wszyscy sponsorzy są jedynie wymienieni ciągiem. Siedząc w fotelu poczułam się nieco dziwnie. Prawie zalatywało to dyskryminacją mojej orientacji seksualnej, szczególnie że sam film nie miał z tym nic wspólnego. Chyba, że skoro Dolan to zdeklarowany homoseksualista, to wszystko czego dotknie musi mieć związek z ruchem LGBT.