sobota, października 31, 2015

Na co się zdecydować, czyli festiwalowy październik

Coraz bliżej do 2016 roku, czyli czasu gdy Wrocław stanie się Europejską Stolicą Kultury. Prace remontowe w centrum powoli się kończą lub przynajmniej udają, że zbliżają się do finiszu. Jedna impreza kulturalna goni drugą, aż niekiedy trudno się połapać co w danym momencie jest warte zobaczenia, usłyszenia... Mam wrażenie, że nawet organizatorzy poszczególnych festiwali nie są na bieżąco w wydarzeniach odbywających się w mieście. Doskonałym tego przykładem było przesunięcie tegorocznej edycji Dialogu, że praktycznie pokrywała się z Americanem.


Jako fanka kina amerykańskiego prezentowanego na AFF nie miałam problemu z podjęciem decyzji, który karnet muszę kupić. Jednak przez nałożenie się terminów filmowych i teatralnych zobaczyłam tylko dwa spektakle. Jeden jeszcze przed urlopem i Americanem, a dla "Francuzów" Warlikowskiego poświęciłam dwa piątkowe seanse. W sobotę również zrezygnowałam z dwóch filmów, by zaprezentować własny projekt na Horror Day i następnie wybawić się (wreszcie!) w klubie festiwalowym. Oczywiście do tego doszedł mój standardowy problem ze wstawaniem na poranne obrazy, tylko raz zwieńczony zwycięstwem. Ostatecznie zobaczyłam 18 filmów, ale o tym napiszę osobno. To było świetnych 5 dni i odpowiednio wydane pieniądze.
 

W kwestii wydatków kulturalnych także "Szepty i krzyki" były strzałem w dziesiątkę. Holenderski spektakl był doskonały, nowatorski (premierę miał w 2009), a przede wszystkim bardzo odważny i działający na emocje. Nie epatował nagością jak obecnie znaczna część przedstawień oglądanych we wrocławskim Teatrze Polskim, a także nie trwał przesadnie długo (jedyne 100 minut). Ukazywał skrajne wycieńczenie chorobą oraz próby radzenia sobie z bezsilnością. Uświadamiał, że niekiedy najbliższymi, najczulszymi i wyrozumiałymi okazują się osoby obce, a nie te z którymi łączą nas więzy krwi. A niestety na koniec i tak zostajemy sami z własnym cierpieniem oraz śmiercią. Sam akt umierania został zaprezentowany fenomenalnie. Wykorzystanie kamer oraz powiększających ekranów nie było pustym elementem scenografii, raczej dodatkowo uwypukliło emocje bohaterki. Przecież dla artystki śmierć to także performance, jedynie z tą różnicą, że już ostatni. 

Niestety za wiele dobrego o "Francuzach" nie mogę napisać. Za długi, miejscami nudny i nieciekawy, a co gorsza zbyt dosłowny i przewidywalny.  Wysiedzenie na stadionowym krzesełku przez 270 minut jest ciężkim przeżyciem, nawet przy mojej filigranowej budowie. Szczególnie, że spektakl spokojnie można było skrócić o 60-90 minut. Czy każdym aktor musiał mieć własny monolog? Koncert na wiolonczelę sam w sobie interesujący, tu był jakby upchnięty na siłę, podobnie jak ostatni występ Rachel-Fedry. Owszem tematyka bardzo na czasie - przemiany społeczne zachodzące w Europie są obecnie bardzo trendy i każdego z nas w jakimś stopniu dotyczą. Jednak sposób zaprezentowania pozostawiał wiele do życzenia, w kwestii wizualnej, jak również niestety aktorskiej. "Anioły w Ameryce" wspominam z nostalgią, natomiast o "Francuzach" mogę zapomnieć. Szkoda, bo miałam dużo większe oczekiwania. Na kolejną edycję poczekam do 2017, a wkrótce zobaczę nowość Teatru Polskiego - Media Medeę.