poniedziałek, listopada 30, 2015

Apple i jego grzechy


"Steve Jobs" to jeden z najlepszych filmów, jakie obejrzałam w tym roku. Przyznam, że jak wyszłam z kina, to byłam wprost zachwycona. W odwrocie do większości, bo komentarze wokół nie były zbyt pochlebne. Czemu??? Po intensywnej dyskusji okazało się, że aby w pełni cieszyć się rozrywką, którą zaplanował widzom Danny Boyle trzeba całkiem dobrze znać biografię tytułowej postaci. Bez tego film wydaje się chaotyczny i trudny w odbiorze.
Inną opcją jest traktowanie pokazanej historii nie jako biografii, choć na swój lekko pokrętny sposób właśnie tym ona jest. A może konkretniej - dostajemy trzy momenty z życia bohatera. Ustawione chronologicznie, ściśle ze sobą związane, nawiązujące do siebie, tworzące jednolitą całość. Choć może nie każdy to zauważy lub zwróci uwagę. A właśnie, w tym tkwi fenomen tego obrazu - w scenariuszu! Boyle oraz Aaron Sorkin zrobili świetną robotę. Trzy dni z życia (a żeby być bardziej precyzyjnym minuty z życia), rok 1984, 1988 i 1998. Dla niektórych daty doskonale znane, premiery: Macintosh, NeXTcute (dobra, oficjalnie nie miałam pojęcia o istnieniu tego nieidealnego sześcianu!) i wreszcie cudownego iMaca. Trzykrotnie odliczamy czas do wielkiego otwarcia. Za każdym razem mamy te same postacie, na pozór podobne rozmowy, problemy. Steve Wozniak, Andy Hertzfeld, John Sculley, jak również Chrisann - przyjaciele, współpracownicy, ofiary. Wszyscy chcą jedynie chwili rozmowy, wyjaśnienia, zrozumienia. A czas goni, Joanna Hoffman odlicza sekundy, próbuje ogarnąć rzeczywistość. Stara się by było miło i sympatycznie, tworzy pozytywny PR, w końcu to jej praca. Tylko jak? Skoro nad Steve'em Jobsem nie da się zapanować, a o pełnym zrozumieniu nawet nie może być mowy. Bo on ma plan! Ten sam od stworzenia Apple do 1998, gdy świat ujrzał iMaca. Tu jest genialnie zrobiony, prawie niezauważalny moment kulminacyjny, zaserwowany widzom w drugiej części. 
Jobs realizuje kolejne etaty, czeka aż technologia dogoni jego wizję, dla niego nie liczy się przeszłość  i teraźniejszość, ale przyszłość. Dlatego nie może między innymi zrozumieć Wozniaka. A tym bardziej Chrisann i jej problemów. Jedyną osobą, która potrafi oderwać go od planu, jest Lisa. Ale też jedynie na chwilę. Dziecko, dziewczynka, młoda kobieta - mam wrażenie, że relacja z pierworodną córką miała uczłowieczyć głównego bohatera, wywołać w widzach sympatię. Czy to się udało? Nie jestem przekonana. Osobiście nie miałam potrzeby lubić Jobsa, by z zapartym tchem czekać na kolejne starcie/rozmowę. 
Doskonałe dialogi, świetnie skonstruowana, wymierzona co do sekundy akcja. Nie jestem fanką retrospektyw, ale w przypadku zwolnienia Jobsa z Apple, dobrze uzupełniają historię. I przede wszystkim aktorzy, bez nich wszystko by się posypało. To oni dają moc. Michael Fassbender wyrasta na mego nowego, osobistego boga, po Danielu Day-Lewisie! Wizualnie kompletnie nie przypomina Jobsa (nawet jak mu założyli okulary), ale jak zaczyna się ruszać, mówić to widzimy tą samą charyzmę, przebłysk geniuszu, a także kompletny brak empatii. Wypisz, wymaluj Steve Jobs z filmów dokumentalnych, youtube'a. Pięknie dotrzymuje mu kroku Kate Winslet, jako perfekcyjna organizatorka, wytrwała przyjaciółka. I te jej stroje i fryzury, kocham lata 80.!!! Jeff Daniels, Seth Rogen (jaki z tego Wozniaka pierdoła!), Michael Stuhlbarg - wspaniali. Nieco słabiej wypada Katherine Waterston jako Chrisann, ale za to wszystkie trzy wcielenia Lisy rekompensują nijaką jej matkę.
Gorąco polecam zapoznanie się z nowym Jobsem. Jednak proponuję najpierw przeczytać lub obejrzeć jego rzetelną biografię. Wtedy można się w pełni cieszyć grą słowną i całym filmem zaprezentowanym przez Dannego Boyla. Inaczej można się pogubić  w opowieści i stracić  coś wyśmienitego.


Twórcy dokumentów zazwyczaj nie oceniają swoich bohaterów, próbują być bezstronni. W "Steve Jobs. The Man in the Machine." też się starają, ale nie do końca im wychodzi.  Co jakiś czas wychodzą na wierzch osobiste uczucia, które raczej nie są pozytywne. Czemu? Przecież po śmierci twórcy iPhone'a płakał cały świat. Tysiące ludzi poczuło, że z ich życia zniknęła ważna osoba. Podobnie było w przypadku śmierci Księżnej Diany lub Michaela Jacksona. W końcu dał światu rzeczy bez których trudno byłoby obecnie funkcjonować, a przynajmniej tak się niektórym wydaje. Jednak jak się przyjrzymy bliżej poczynaniom Steve'a Jobsa, to jakoś przestaje dziwić niechęć twórców filmu. Z każdą minutą poznajemy tytułowego bohatera coraz lepiej i mamy do niego coraz mniej sympatii. Owszem był geniuszem, ale raczej marketingu, bo na pewno nie informatyki, czy innego programowania. Jak sam mówił, on jest dyrygentem, widzi i kieruje całością, a od detali/szczegółów ma odpowiednich ludzi.
Muszę przyznać, że jest to bardzo rzetelnie zrobiona biografia kariery Jobsa oraz Apple. Przez ponad dwie godziny dostajemy maksymalny pakiet informacji o wzlotach i upadkach oraz spektakularnym sukcesie firmy. Dodatkowo omawiane są afery, w których "jabłko" brało (nadal bierze) udział - oszustwa podatkowe, wypadki w chińskich fabrykach, zwalnianie oraz zastraszanie pracowników. Wszystko zaprezentowane bardzo profesjonalnie i dokładnie. Za to, o dziwo!, kwestie życia osobistego zostały ograniczone do minimum. Prawdopodobnie zabrakło materiałów, a świadkowie zdarzeń nie chcą się wypowiadać. Podobno Jobs był playboyem, ale jest tylko o tym wzmianka, żadnych dowodów, wywiadów. Również jego żona, Laurene, oraz czwórka dzieci nie pojawiają się w dokumencie. Oczywiście najstarsza córka, Lisa, jest wspominana, ale otrzymujemy tylko wypowiedzi jej matki, Chrisann, która chyba mało wie i rozumie. Prawdopodobnie nigdy się nie poznamy prawdy, czy komputer "Lisa" został nazwany na jej cześć. Jeśli chodzi o nowotwór, który był przyczyną śmierci wiemy jedynie tyle, ile Jobs chciał ujawnić. Rak trzustki, udany przeszczep wątroby i niestety nawrót choroby. Z ciekawostek dotyczących tytułowego bohatera, otrzymujemy informacje dotyczące jego fascynacji religią, a konkretnie buddyzmem. To bardzo interesujące, że człowiek tak pochłonięty nowinkami technologicznymi jednocześnie chciał zostać mnichem i odciąć się od bieżącego życia. Dzięki temu doskonale widać, jakim był skomplikowanym człowiekiem. Z jednej strony tworzył rzeczy dla milionów ludzi, a z drugiej nie chciał pomóc najbliższym.   
Dokument o Stevie Jobsie nie rozjaśnia tajemnicy dotyczącej jego fenomenu. Zapoznaje z faktami, pomaga dopasować twarze/osoby i zdarzenia w czasie. To, że przy okazji wyciąga "brudy" jest w pełni wpisane w temat. Jobs nie był święty, przypuszczalnie nie był nawet sympatyczny. Co nie zmienia faktu, że bez niego Apple oraz świat nie będzie taki sam. 

wtorek, listopada 17, 2015

Dokumentalne


"Ofiary proroka"przeżywałam ponad tydzień, nie mogłam się otrząsnąć po tym co obejrzałam. Kilka osób o tym bardzo dobrze wie, bo o Warrenie Jeffsie i kościele FLDS gadałam przy każdej okazji. Fundamentalistyczny Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich to ortodoksyjny odłam Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (LDS), a jego wyznawców potocznie nazywa się mormonami. Bo kto wymyśla tak długie nazwy? O ile wierni LDS zaprzestali poligamii, to FLDS jest jak najbardziej za. Ich duchownym i nie tylko przywódcą jest właśnie Warren Jeffs, choć oficjalnie od czasu skazania na dożywocie (+25 lat) zrzekł się tytułu lidera. Jednak nadal rządzi z celi, gdyż bóg do niego przemawia, a najwierniejszy brat przejął oficjalnie pałeczkę władzy.
Nie będę tu przybliżać historii pokazanej w filmie. Czyli początków kościoła oraz drogi, którą przebył Warren, by skończyć, w pełni zasłużenie, w celi.  Oczywiście wszystkie jego czynny są obrzydliwe i moim zdaniem ten człowiek jest chodzącą bombą wybuchową. Na dodatek posiadającą wiernych, którzy są gotowi zrobić dla niego wszystko. Nie pojmuję kompletnie, jak tyle ludzi w niego wierzy i wykonuje ślepo rozkazy. Rozkazy typu: "mamy 31 grudnia 2012, czyli koniec świata. Prorok oznajmia, że wszyscy mają zgromadzić się na polu o godzinie 6 rano i czekać na zbawienie. Czekają do 18, zaczynając od nowo narodzonych dzieci kończąc na zniedołężniałych starcach, gdy prorok komunikuje, że bóg zmienił zdanie i nie są godni, więc końca świata nie będzie." Fuck! Jak po czymś takim można bezgranicznie ufać w słowa tego człowieka? Czy te wszystkie kobiety to debilki??? Oddają własne dzieci potworowi, by mógł je molestować, a potem jeszcze go bronią. Tak, tak, te wszystkie kobiety wyglądające, jak wyrwane z planu "Domku na prerii", są gotowe poświęcić wszystko dla proroka i swego zbawienia. Przez to stanowią naprawdę wielkie zagrożenie dla społeczeństwa. Nie pojęte jest jak w tak krótkim czasie można zrobić ludziom takie pranie mózgu. Dzieci, rodzice, rodzeństwa odwracają się od siebie, bo świr stwierdził, że ktoś jest apostatą i zagraża ich zbawieniu. Najgorsze w tym wszystkim jest, że FLDS ma olbrzymie wpływy w Stanach, znaczna część przemysłu jest własnością kościoła, czyli Warrena Jeffsa. Amerykanie wyhodowali sobie bardzo niebezpiecznego pasożyta na własnym podwórku. Chyba nie za bardzo wiedzą, jak się go pozbyć. A możliwe, że władze wcale nie chcą. 
Reżyserka Amy Berg zebrała materiały, które przez lata gromadzili Sam Brower i Jon Krakauer. Mamy wywiady z licznymi ofiarami, członkami rodziny skrzywdzonymi przez Jeffsa. Wraz z kamerą i Samem Browerem odwiedzamy miasteczka zamieszkane przez członków FLDS. Głosem Nicka Cave'a słyszymy o wszystkich paranojach, w które oni ślepo wierzą. A wszystko przy muzyce stworzonej przez Cave'a i Warrena Ellisa. Przyznam, że to dla tych muzyków skusiłam się na film. Okazał się strzałem w dziesiątkę. Cóż w przypadku tych dwóch, można powiedzieć, jak zwykle. 

 

"America Recycled" to relacja z wycieczki po USA braci Tima i Noaha Hussin, których widać powyżej. Przez dwa lata przejechali trasę wzdłuż południowej granicy Stanów Zjednoczonych. Zaczynając w Karolinie Północnej (lub Południowej - nie pamiętam), kończąc w Kalifornii. Nie była to podróż z typu: mamy świetnych sponsorów, którzy zapewniają nam wyżywienie, zakwaterowanie oraz opiekę a w zamian my robimy za żywą, super fajną reklamę. Nie, nie, to nie ta bajka. Chłopaki podrasowali własne rowery, zapakowali najpotrzebniejsze rzeczy (śpiwory, ubrania, naczynia itd.), podłączyli kamerkę do kasku i wyruszyli w samotną drogę. Po co? Wiadomo, popadając w schemat, poprzez poznanie własnego kraju, chcieli poznać siebie. Sprawdzić się, zmierzyć z własnymi słabościami. Banał??? Nawet bardzo. Nuda??? Niekoniecznie. Ameryka na swym terytorium skrywa liczne, bardzo interesujące niespodzianki. Szczególnie, gdy wyjedziemy z aglomeracji miejskich i skorzystamy z bocznych, praktycznie nie uczęszczanych dróg. 
Osoby spodziewające się dokumentu w stylu "National Geographic" mogą odpuścić sobie oglądanie. Bohaterem "America Recycled" nie jest dzika przyroda, są nim ludzie - outsiderzy, którzy zerwali z konsumpcyjnym stylem bycia. Każda grupa, bo mamy pokazane różne społeczności, ma swoje zasady, sposoby na życie i zdobywanie pywienia. Tak, tak, bo o jedzenie między innymi chodzi. Na terenach leśnych i w okolicach dużych miast nie jest wielkim problemem zaopatrzenie. Śmietniki kryją olbrzymie bogactwa marnowanej żywności, a uprawa wymaga pracy, ale nie super mocy. Za to w rejonach pustynnych Teksasu i Kalifornii prowadzenie własnego gospodarstwa jest nie lada wyzwaniem. A państwo wcale w tym nie pomaga, nakładając bezsensowne przepisy. Muszę przyznać, że aby uciec od cywilizacji trzeba być zdeterminowanym i odważnym. Dla mnie osobiście zjedzenie przejechanej wiewiórki lub sarenki jest czymś niewyobrażalnym.
Kamera braci Hussin nie ocenia, ona jedynie rejestruje. Kolejne kilometry na trasie... las, mokradła, pustynia, opuszczone miasteczka i ludzie. Wiele ich różni, ale łączy chęć wyrwania się/uwolnienia się z systemu, państwa, cywilizacji. Podczas rozmów z napotkanymi osobami często pojawia się pytanie, co się stanie z ludzkością, gdy zabraknie żywności w sklepach. Amerykańskie społeczeństwo potrafi tylko konsumować, z produkcja są nieco na bakier. Większość myśli, że jedzenie powstaje w supermarketach - typu: rzodkiewka rośnie w pęczkach. Stąd ten powrót do natury wśród niektórych. Dlaczego? Ze strachu i rozczarowania rządem. Tim i Noah nie przedstawiają własnego zdania na ten temat, oni jedynie słuchają. W ich przypadku emocje pojawiają się tylko podczas rodzinnych kłótni, typowych dla rodzeństwa które przebywa ze sobą non stop. 
"America Recycled" pokazuje alternatywną stronę USA w sposób przystępny dla każdego, nie tylko fana wycieczek rowerowych.  I do tego mamy świetną, niepowtarzalną muzykę!

czwartek, listopada 12, 2015

Gdy sił i mocy brak...


"James White" to moim zdaniem najlepszy film konkursowy  AFF. Oczywiście "Dope" był świetny, ale jakoś nie do końca pasował mi do programu konkursowego, szybciej widziałam go w sekcji Festival Favorites. Na tle całej reszty był jakiś taki za lekki, za mało poważny, ze zbyt dużym dystansem i ironią. Wiem, że właśnie o to chodziło i być może dlatego publiczność uznała, że jest najlepszy. Przy takiej ilości dołujących, depresyjnych i smutnych obrazów, faktycznie był miłą odmianą.

Przyznam, że miałam podobne nastawienie do historii Jamesa. W jego wielkomiejskim życiu króluje impreza i bałagan, wzloty i upadki, czyli klasyczny film o 30-latku mieszkającym w Nowym Jorku. Kolejny z rzędu, ale zawsze przyjemny w oglądaniu. I jakoś nie zwróciłam uwagi na ostatnie zdanie opisu: "prawdziwy wyciskacz łez". I w połowie seansu połapałam się, że nie będzie miło i śmiesznie. Ale nie wybiegajmy w przyszłość.
James White jak wspomniałam jest nieogarniętym życiowo, można śmiało powiedzieć nieudacznikiem. Pomieszkuje u matki na kanapie, nie ma pracy (formalnie jest pisarzem, o zgrozo!), przesiaduje w knajpach gdzie zaczepia obcych i wdaje się w bójki. Film zaczynamy ujęciami w ciemnym klubie, gdzie huczy muzyka, leje się alkohol, mamy podryw przy barze i akcję w toalecie. Nasz bohater wychodząc wspina się po schodach w stronę światła, bo okazuje się że już jest dzień. Łapie taksówkę i budzi się pod mieszkaniem matki, gdzie właśnie trwa stypa jego, dawno niewidzianego ojca. Tłum obcych ludzi, w tym nowa rodzina zmarłego, a wśród nich zmęczona, ukochana mama - rewelacyjna Cynthia Nixon (Mirando, kiedy dorobiłaś się dorosłego syna?). Przez kaca oraz ogólne rozdrażnienie (trwa oglądanie nagrania z wesela tatusia z obcą kobietą) James postanawia wygonić wszystkich obecnych. Zostają sami we trójkę - on, ona i Nick, adoptowany syn lub ktoś w tym stylu. Ona wreszcie może odetchnąć, ściągnąć maskę uśmiechu i perukę skrywającą resztki włosów. Bo Gail White właśnie wygrała walkę z rakiem i nie ma za dużo sił. Tym bardziej bawić znajomych i rodzinę swego Ex, który wiele lat wcześniej ją porzucił. Kilka dni później James postanawia wyjechać z Nickiem do Meksyku, by naładować akumulatory. Zabawę w kurorcie przerywa rozpaczliwy telefon z Nowego Jorku, pora wracać do przytłaczającej rzeczywistości. Tu znajdujemy się mniej więcej w połowie filmu, czyli sympatyczny wstęp mamy za sobą. 
Od pierwszych chwil widać, że James i Gail wiele razem przeszli i są ze sobą mocno związani, wzajemnie zależni. Ona go samotnie wychowała, a on się teraz nią opiekuje. Ten związek jest mega emocjonalny i wyczerpujący dla obu stron. Szczególnie, że ostatecznie to mają tylko siebie nawzajem. Takie wrażenie potęguje kamera, która rejestruje wszystkie stany w których widzimy bohaterów. Mamy liczne zbliżenia na umęczoną, nieprzytomną twarz Gail lub skacowanego, spoconego, sfrustrowanego Jamesa. Nic się przed nią nie ukryje, nawet najintymniejsze zabiegi. Jednocześnie wszystko zaprezentowane jest z sposób subtelny, dyskretny i jeśli można użyć takiego określenia "czuły". 
Bo zajmowanie się cierpiącą, najukochańszą osobą jest po prostu cholernie trudne, wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Ten film dosadnie pokazuje, że tak właśnie jest. Przyznam, że najgorszą sceną moim zdaniem jest chwila, gdy James rozmawia przez telefon z kobietą z hospicjum, jak zwalczyć gorączkę u matki. Tu najmocniej czuć jaki jest osamotniony i bezsilny. W momentach agonii lub pomocy w skorzystaniu z toalety, jego zachowanie staje się automatyczne, nie pozwala sobie na wahanie.  Natomiast podczas tej krótkiej rozmowy widać, jak jest mu ciężko. Dlatego, korzysta z każdej okazji by się napić lub zaimprezować. Nie sprawia mu to najmniejszej przyjemności, ale dla niego to jedyny sposób, by się wyrwać chociaż na chwilę. 
"James White" to popis aktorski Cynthi Nixon, ale przede wszystkich znanego z "Girls" Christophera Abbotta. Jego James jest prawdziwy do bólu. Tak realny, że aż trudno go lubić. Na pierwszy rzut oka dupek, który myśli jedynie o sobie i wszędzie szuka wytłumaczenia, dlaczego w życiu mu się nie udaje. Wraz z chorobą matki nie następuje żadna przemiana bohatera. On po prostu nie ma wyjścia, musi się nią zająć lub porzucić. Do szpitala jej nie przyjmą, miejsce w hospicjum jeszcze się nie zwolniło. Gail, kobieta z klasą, jest skazana na swego rozpuszczonego synka. I on daje radę, choć nikt by na niego nie postawił. 
"James White" do debiut fabularny producenta Josha Monda. Przyznam, że z oczekiwaniem będę wypatrywać jego kolejnych filmów. Ten wgniótł mnie kompletnie w fotel, w mimo wszystko w pozytywny sposób.

Ostatnio najlepsze rzeczy jakie oglądam dotyczą umierania. Nie samej śmieci, ale właśnie powolnego umierania, najczęściej w wyniku raka lub jakiejś jego odmiany. Depresyjne to, ale jednocześnie dające do myślenia. Przecież nie da się przewidzieć własnego zachowania w obliczu cierpienia najbliższych. Dlatego uważam, że nikt nie ma prawa oceniać Jamesa White'a a także sióstr Agnes z przedstawienia "Szepty i krzyki". Jedynie trzeba mieć nadzieję, że nas szybko coś podobnego nie spotka. A jeśli tak, to że będziemy mieć siłę i mocy a przede wszystkim że nie zostaniemy sami. 

 

poniedziałek, listopada 09, 2015

Współczesne USA w ramach AFF

Skończył się październik, skończył się American. Czyli pora powrócić do polskiej, wrocławskiej rzeczywistości, codzienności. Chodzenia do kina raz w tygodniu (i Akademii Polskiego Filmu), teatru raz lub dwa razy w miesiącu w zależności od repertuaru, przy okazji jakiś koncert i wypady do Szamba. Normalność... ale gdzieś z tyłu głowy nadal tkwią najnowsze amerykańskie perełki.

 

Jak wspomniałam w poprzednim poście, obejrzałam jedynie (a może aż) 18 filmów. Z jednym wyjątkiem ("Córki pyłu"), bardzo dobrych i wartych polecenia. Właśnie zapadających w pamięć i dających do myślenia. Część utrzymana w lekkim, ironicznym tonie, pokazująca wchodzenie w dorosłe życie. Oczywiście ta dojrzałość nie do wszystkim przychodzi w tym samym czasie, niekiedy dopiero po 30 ("Mistress America", "Nie igraj z ogniem") lub wręcz po 60 ("Franny"). Zawsze jest bolesna, ale ostatecznie pozytywna i rozwijająca. Z wartych polecenia, prawdopodobnie wkrótce dostępnych w kinach, są biografie: "Eksperymentator" oraz "Love&Mercy". Historia lidera The Beach Boys, który przez lata walczył z chorobą psychiczną, a jednocześnie był kompletnie zależny od swego lekarza-tyrana została świetnie zagrana. A do tego ta muzyka, amerykańskie kino pierwszej klasy! "Eksperymentator" to opowieść o psychologu eksperymentalnym Stanleyu Milgramie, który próbował badać zachowania ludzkie. Interesowało go przede wszystkich, dlaczego ciągle dochodzi do takich zbrodni jak Holokaust i inne ludobójstwa, wyniki były tak przerażające, bo zostały całkowicie zbojkotowane przez opinię publiczną i środowisko. Oprócz jak zwykle świetnego Petera Sarsgaarda, cieszy dawno niewidziana Winona Ryder. 
Bardzo popularnym tematem są jak zwykle amerykańskie nastolatki, co widać także w hollywoodzkim nurcie. Kompletnie to nie dziwi, szczególnie, że są główną grupą odbiorców kina i telewizji. Temat niezwykle zróżnicowany a jednocześnie za każdym razem popadający w ten sam schemat - odludek (nie jest ważna płeć) nagle odkrywa supermoc (niekoniecznie dosłownie) i zdobywa dziewczynę/chłopaka a przede wszystkim poznaje siebie. Jest gotowy by ruszyć w wielki świat i żyć, a nie tylko trwać. W tym klimacie utrzymane są: "Dope", "The Diary of a Teenage Girl", "Earl i ja, i umierająca dziewczyna". Inaczej opowieść układa się w "Nedzie Rifle", ale tu mamy za sterami Hala Hartleya, a on zawsze wszystko robi poza schematem i nie trzyma się znanych reguł oraz ścieżek. 
Nie byłabym sobą, gdybym nie zobaczyła kilku filmów z kategorii LGBT. W dwóch przypadkach spodziewałam się klasycznych wątków, motywów, a zostałam mile zaskoczona. W "Bachorze" bynajmniej nie chodziło o posiadanie/spłodzenie dziecka, lecz o życie w wielkim mieście, gdzie problem tolerancji nie dotyczy tylko orientacji seksualnej i mniejszości kulturowych. Jak łatwo stać się współtowarzyszem zbrodni, szczególnie gdy ofiarą jest osoba aspołeczna, której nikt nie lubi i za którą nikt nie będzie tęsknił. Gdzie w codziennym życiu jest miejsce na wyrzuty sumienia? "Kim jest Michael" bazuje na faktach, uświadamia jak wiele jesteśmy wstanie sobie wmówić, by wytłumaczyć własne, nielogiczne, szalone postępowanie. Szukając siebie bohater krzywdzi wszystkich, którzy go otaczają, kochają. Bóg jest doskonałą wymówką przed wyrzutami sumienia, skoro postępuję według jego zaleceń, to sam jestem niewinny. Z kolei "Mandarynka" to zupełnie inna bajka. Banalna na pozór opowieść o współczesnych księżniczkach szukających miłości lub/i zemsty nakręcona w całości komórką (!). Sin-Dee (aka Kopciuszek) wraz ze swoją bestfriend są transseksualistami, oglądamy jeden dzień z ich życia w mało przyjaznym mieście Aniołów, gdzie bardzo trudno o happy end.Ale jak by nie było źle, z nimi impreza jest przednia.
Z wszystkich obrazów najlepsze okazały się dokumenty, ale o nich osobno. Napisanie tylko dwóch zdań byłoby niedosytem i zbrodnią, podobnie jak w przypadku "Jamesa White'a". Ten film na długo zapadnie mi w pamięć, więc przy innej okazji się na ten temat rozpiszę. Co do "MA" nie mam do końca opinii, chyba jeszcze nie przetrawiłam tego filmu. Możliwe również, że zwyczajnie nie kumam biblijnego performance'u, jak było w przypadku nieszczęsnego "Lucyfera". W tym przypadku nie było źle, ale dobrze raczej też nie.


Te wspaniałe, choć wykańczające 5 dni minęło jak moment. Teraz muszę czekać na następny październik i już 7 edycję AFF. Do obejrzenia mam niewidziane: "Carol", "Efekty", "Zabierz mnie nad rzekę" oraz najnowszą wersję "Steve'a Jobsa". Tylko jeszcze nie wiadomo kiedy, bo daty premier nie są znane. Zdaje się, że obecnie cały świat czeka na nowe "Gwiezdne Wojny".