niedziela, lutego 26, 2017

Tra La La (Land)


W ramach zbliżających się wielkimi krokami Oskarów, postanowiłam się wypowiedzieć na temat tegorocznego faworyta. Zarazem zdecydowanego zwycięzcę, jeśli chodzi o liczbę nominacji - 14! Taki sam wynik do tej pory osiągnął jedynie Titanic (ostatecznie zdobył 11 statuetek) oraz Wszystko o Ewie (6 statuetek). Już wkrótce zobaczymy, czy uda mu się pobić rekord tego pierwszego. Osobiście mam nadzieję, że nie. Przynajmniej w kategoriach Najlepszy Aktor, Najlepsza Aktorka, Najlepszy Scenariusz Oryginalny. Tu mam lepszych, bardziej zasłużonych kandydatów. Jeśli chodzi o resztę... niech zwycięża, nawet może (i pewnie zgarnie) nagrodę za Najlepszy Film. Na zdrowie!
Czemu? Bo ludzie, my, potrzebujemy pozytywnych filmów! Szczególnie w obecnych czasach, gdzie głównie królują obrazy dramatyczne i sensacyjne. Zwyczajnie ciężko jest, wybierając się do kina, znaleźć coś sympatycznego, a jednocześnie nie będącego durnowatą komedią lub kolejną produkcją Marvela (DC stawia na durnowatość i mroczność). Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co miałabym oglądać gdyby nie istniały kina studyjne. Przypuszczam, że statystyczny Amerykanin ma jeszcze trudniejszy dostęp do dzieł niewchodzących do głównego, mainstreamowego nurtu. Romanie Gutku, dzięki Ci za kino i festiwale.
Owszem, nie uważam La La Land za wybitne dzieło, raczej zupełnie przyzwoitą komedię muzyczną. Nie mylmy tego gatunku z musicalem, bo do tego zdecydowanie mu daleko. Damien Chazelle i Justin Hurwitz twórcami kolejnego już filmu muzycznego. Jak widać mają do tego zdecydowany dryg. Whiplash byłam zachwycona, ale nie ma co ukrywać, nie było to kino miłe i przyjemne. Za to mocno wgniatające w fotel, długo zostające w głowie i uszach.  Swój kolejny, wspólny film zrobili bardziej pozytywny, ale też niecukierkowy, na szczęście! Wszelkie zarzuty jakie słyszę odnośnie tego obrazu dotyczą właśnie, o dziwo, strony muzycznej. Spowodowane jest to głównie tym, jak był on reklamowany. Niestety jako musical, którym przecież nie jest. Owszem mamy sceny tańca, kilka piosenek. Są one jednak tylko atrakcyjnym dodatkiem, a nie częścią narracji. A na pewno nie w takim stopniu, jak mamy to w prawdziwych broadwayowskich spektaklach. Z których spora większość została przeniesiona na ekrany kinowe. Tu mamy do czynienia z oryginalnym scenariuszem stworzonym przez dwóch kolesi po 30. Dlatego nie można po nich oczekiwać, że nie nakręcili kolejnego Chicago lub Nine. Zatrudnili w rolach głównych Goslinga i Stone, którzy mają świetną chemię ekranową, ale nie są przeszkoleni muzycznie. Trudno, nie to miało być najważniejsze. Chazelle postawił właśnie na chemię między aktorami. Tak, jak w Whiplash na charyzmę J.K. Simmonsa. W La La Land liczą się główni bohaterowie i ich marzenia, a nie perfekcyjny śpiew czy taniec. Ma być pięknie, a jednocześnie nostalgicznie. Jak w filmach z czasów Technicoloru Hollywood. 
Oskary, to nie święto ambitnego kina, od tego Ameryka na Roberta Redforda i Sundance. Tu liczą się masowi widzowie, a przede wszystkim wielkie wytwórnie i ich kasowe wpływy. Dlatego często decyzje komisji są bardzo przewidywalne, co niekoniecznie oznacza, że wygrywa najlepszy. Jak było widać na przykładzie zeszłorocznej gali, DiCaprio musiał wreszcie dostać nagrodę, choć nie trafiło na jego najlepszą rolę. Bywa... było, minęło. Zupełnie nie dziwi mnie, że La La Land ma tyle nominacji. Zwyczajnie wyróżnia się na tle pozostałych obrazów. Jest powiewem świeżości i hołdem złożonym dawnemu Hollywood, gdzie marzenia się spełniają. Choć należy uważać o czym się konkretnie marzy. Ja na przykład dziś marzę, że w nocy Isabelle Huppert i Casey Affleck otrzymają swoje statuetki.    

środa, lutego 15, 2017

Pocztówki z Barcelony


Trochę na spontanie udaliśmy się w podróż do Barcelony. Decyzja została podjęta podczas listopadowego, rodzinnego wieczoru. Uznaliśmy, że warto przy okazji tanich lotów i darmowego noclegu, udać się do stolicy Katalonii. Początkowo mieliśmy lecieć w czwórkę, ale ostatecznie była nas piątka (team szwagrów nie może być rozdzielany, szczególnie jak namiętnie gra w Hungry Shark!). I tak w styczniowy, śnieżny wieczór znaleźliśmy się na wrocławskim lotnisku. Polska zima nie chciała wypuścić nas ze swych objęć, 2 godziny spędziliśmy w samolocie czekając, aż śnieżyca minie i pas startowy zostanie oczyszczony z pokrywy lodowej. Z takim opóźnienie dotarliśmy do Girony, a tam przywitała nas ciepła noc i pastewny (wg niektórych ośli) zapaszek.
 

Uciekając od zimowej szarówki nagle znaleźliśmy się w słonecznym raju. Owszem po pierwszej euforii przypomnieliśmy sobie, że temperatura 14-15 stopni, to wcale nie upał. Należało zapiąć kurki, zawinąć się w szaliki i nałożyć czapki. Szczególnie dotyczyło to mnie, gdyż podróż (a właściwie czekanie na nią) nadwyrężyły moje siły i przeziębienie wygrało. Starałam się trzymać jak najlepiej, jednak co wieczór padałam ledwo żywa. Co nie zmienia faktu, że pomimo potwornego bólu gardła i smarkania, było warto. Nie tylko dla pysznego wina w baniaczkach oraz cudownego słońca...
 

... morza i miejskiej, prawie pustej plaży. Tu urządziliśmy sobie piknik w przerwie pomiędzy zwiedzaniem. To takie proste by smacznie i konkretnie zjeść. Wystarczą zielone oliwki (obowiązkowo z pestkami), mus z świeżych pomidorów, bagietka, sery i chorizo a do picia wspomniane wcześniej wino. Mniam, mniam, szczególnie jak można podziwiać taki widok. Jedynie uciążliwe są mewy, które zachowują się gorzej niż polskie gołębie.


Barcelona to nie tylko morze, ale także góry. Na szczęście liczne wspinaczki można ograniczyć do minimum. Jak się wie którędy iść, to dostępne są ruchome schody (widoczne na zdjęciu nie prowadzą do nieba, tylko parku Güell, stworzonego przez Gaudiego) lub kolejka linowa. Ach, jak ja kocham podniebne kolejki! My dwukrotnie zastosowaliśmy manewr mechanicznego wjeżdżania i schodzenia o własnych nogach. Uważam, że to najlepsza opcja, zwłaszcza jak się nie chce tracić czasu oraz energii. A schodzenie z górki też wzmacnia i pobudza mięśnie nóg. 
Ogólnie miasto świetnie zwiedza się pieszo, zwłaszcza że komunikacja miejska jest doskonale zorganizowana. Tylko nie liczcie na toalety publiczne, bo te chyba nie istnieją, nawet w fast foodach. Dlatego w wielu miejscach unosi się charakterystyczny zapach moczu. Przypuszczam, że w okresie upałów może być ciężki do zniesienia, zwłaszcza w okolicach gęstej zabudowy. Same wąskie uliczki Dzielnicy Gotyckiej mają mrocznie niesamowity klimat, nawet jak się nie czytało Zafona. Przyjemnie się w nich można zgubić, a na każdym rogu czeka jakaś knajpka, która zachęca do odwiedzin. My poprzestaliśmy na przetestowaniu pierożków i oczywiście piw rzemieślniczych (pochodzących głównie z krajów skandynawskich).


Panorama widoczna ze wzgórza, gdzie usytuowany jest park Güell (czyli w północno-środkowej części miasta). Cudowność! Dopiero z takiej perspektywy widać ogrom stolicy Katalonii. Tyle zieleni, palmy (!!!) i krzyczące zielone papugi. A w dali morze nad którym biesiadowaliśmy dzień wcześniej. Sam park sprawia wrażenie lekko bajkowego, z krętymi ścieżkami i kamiennymi mostami. Gdyby miało się czas i było jeszcze cieplej, można tam spędzić cały dzień. Ogólnie w mieście jest mnóstwo zieleni, gdzie każdy może wypocząć, odsapnąć. Myślę, że w miesiącach letnich jest to zbawienne, choć teraz też miło było się schować przed wiatrem wśród drzew. Posiedzieć na ławce, by dać wytchnienie zmęczonym stopom.


Widok z kolejnego wzgórza, tym razem znajdującego się w południowo-zachodniej części. Wzgórze Montjuic to olbrzymi teren, gdzie umiejscowiona jest m.in. forteca, cmentarz, Ogrody Botaniczne, Stadion Olimpijski, jak również Magiczna Fontanna. Niestety jedynie pobieżnie zwiedziliśmy  niektóre z tych miejsc, do reszty nie zdążyliśmy dotrzeć. Ciemność i głód wzywały nas do centrum. Schodzenie po trasie dawnego toru Formuły 1 jeszcze pobudziło nasz apetyt.
Po tym zdjęciu dopiero widać, że Barcelona nie jest jedynie miejscem turystycznym, ale przede wszystkim jedną z potęg gospodarczych Europy.  Tu widoczny jest niewielki fragment portu, co przyprawia o zawrót głowy. Nie potrafię sobie wyobrazić, ile przeróżnych towarów znajduje się w tych hangarach. I do, lub z jakich krajów wypływają. Tu widać cały świat.


Zwiedzanie miasta, a w szczególności jego najważniejszych zabytków to olbrzymi koszt. Gdy do wyboru jest wejście do Katedry lub wypicie piwa oraz zjedzenie czegoś pysznego, wtedy wybór jest nader prosty. A jak jeszcze przeliczymy euro na złotówki, och można złapać się za głowę. My postanowiliśmy skupić się na plenerach i gastronomii, a nie wnętrzach. Dlatego ograniczyliśmy się do zobaczenia od wewnątrz jedynie Sagrada Familia. Największe osiągnięcie Gaudiego nadal jest w budowie, cały czas od 1883 roku. Planowany koniec prac chwilowo jest zapowiedziany na 2028 (wg wikipedii), ale jak będzie, zobaczymy. W każdym razie robotnicy ciągle się uwijają, a zwiedzający finansują ich pracę. Tak, tak, pieniądze za bilety są przeznaczane na wykończenie budowy, więc tym bardziej można wykosztować się te 15 euro. 


I muszę przyznać, że warto. Jest mega! O ile zazwyczaj tego typu miejsca robią przede wszystkim wrażenie zewnętrzne, tu wnętrze urzekło mnie zdecydowanie bardziej. W przypadku Duomo lub Notre Dame powala piękno budynku, a sam środek z natłokiem obiektów sakralnych  przytłacza i nudzi. Dodatkowo tłum zwiedzających nie pozwala na chwilę wyciszenia. Tu mamy tego odwrotność. Oczywiście obie Fasady są niesamowite, i jednocześnie tak odmienne. Trudno aż uwierzyć, że są częścią tej samej budowli. Kościół, choć cudowny z zewnątrz, dopiero w środku pokazuje geniusz Gaudiego. Ta przestrzeń, te kolumny przypominające drzewa z konarami i witraże przez które wpada światło. Boskie! W takim miejscu można zrozumieć co znaczy kamienny las. Mogłabym tam siedzieć godzinami i gapić się. A jak się tam dźwięk rozchodzi, coś wspaniałego! Wiadomo, że jak zakończą się prace budowlane, to wnętrze też się zmieni. Dlatego warto pojechać do Sagrady zanim stanie się w pełni uczęszczanym kościołem.


Mniam, mniam... owoce morza, świeże owoce morza, dużo świeżych owoców morza.  Zjedliśmy na widocznym zdjęciu małże, które pani uczynnie nam otworzyła. Dziwne, ale ostatecznie dobre. Nikt nie miał odwagi skosztować jeżowca. Muszę przyznać, że nie spróbowaliśmy także słynnej paellii katalońskiej. Za to wieczór, po rajdzie Formuły 1, zakończyliśmy w knajpie z tapasami. Było dużo wina i różnych owoców morza. Wszystkie pyszne, choć niestety ostatecznie niektórych z nas dopadła klątwa faraona. Ale co cię nie zabije, to cię wzmocni, następnym razem nie jemy ośmiornicy! Kocham południe Europy nie tylko za frutti di mare, ale głównie za świeże, wygrzane w słońcu warzywa i owoce. Ach, ta pasta z pomidorów i oliwki!


Selfi z palmą musi być! Nie mówimy żegnaj Barcelona, tylko do zobaczenia. Mam nadzieję, że wkrótce. Bo chociaż nie wzbudziłaś we mnie takiego zachwytu jak Berlin (zabrakło zaskoczenia), to z chęcią odwiedzę cię w cieplejszym okresie i będąc w pełni sił. W pełni spełniłaś moje oczekiwania, a sporo miejsc jeszcze zostało do odwiedzenia. A i koniecznie musimy iść z M na mecz!