piątek, lipca 31, 2015

Miasto widmo - Detroit

Miasto, które było żywym wizerunkiem "amerykańskiego snu" obecnie bardziej przypomina "amerykański koszmar". Rzadko pojawia się na ekranach kin, a jeśli już to jest pesymistycznym i depresyjnym tłem. Niedawno wpadła mi w ręce książka Charliego LeDuffa "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki". Właściwie jest to zbiór esejów reportera, który po latach wraca do swego rodzinnego miasta i próbuje w nim znów żyć. A może by użyć właściwego słowa, stara się przetrwać. Autor z całych sił stara się by poszczególne historie nie były za bardzo drastyczne i dołujące. Niestety na każdej stronie opisuje kolejne tragedie mieszkańców. Zniszczenie, które ciągle postępuje. Miastem rządzą debile, dla których liczy się tylko kasa. Większość społeczeństwa to niewykształceni ludzie, uzależnieni od alkoholu, narkotyków a także przemocy. Centrum Detroit to widmowe miasto, opuszczone fabryki, drapacze chmur. Ludzie mieszkają na przedmieściach, w domach kupionych na kredyty, których nie mają za co spłacać. Co chwilę jakiś dom staje w płomieniach, ktoś ginie. LeDuff nie jest biernym obserwatorem, jest obywatelem miasta. Zaprzyjaźnia się z drużyną strażaków, opłakuje bliskich, próbuje pokazać korupcję i zdegenerowanie. Walczy z systemem, ale też ma chwile zwątpienia. Wspomina, że kiedyś było lepiej, a jeszcze wcześniej było wspaniale. Choć tego akurat sam nie pamięta, nie było go jeszcze na świecie. A przecież Detroit było dla tysięcy imigrantów z Europy samospełniającym się marzeniem. To tu dziadkowie Stephanides (Jeffrey Eugenides "Middlesex") uciekli ze zniszczonej Grecji, by stworzyć nowe życie. Henry Ford i inni przemysłowcy dawali nadzieję na sukces. Obecnie firmy motoryzacyjne są utrzymywane z podatków. Zarząd lata prywatnymi samolotami, by prosić o kolejne pożyczki. Nie ma pieniędzy na pensje pracowników, więc produkcja jest przenoszona w tańsze rejony świata. Puste fabryki straszą nawet w dzień, ale przecież prezesi nie mieszkają w umierającym mieście. 




Kadr z "Tylko kochankowie przeżyją". Jakie inne miejsce na świecie byłoby tak idealne dla kilkuset letniego wampira z depresją? Dom na opuszczonych przedmieściach, gdzie pojawiają się jedynie dawno wymarłe porosty a kanalizacja od zawsze nie działa. Na szczęście jej wampir nie potrzebuje. Za to krew nie stanowi problemu, gdy się zna odpowiedniego doktora w obskurnym szpitalu. Ukochaną można zabrać na przejażdżkę po zniszczonych fabrykach, wyglądających jak stare świątynie. A przypadkową ofiarę utopić w kanałach, gdzie stężenie chemikaliów jest tak duże, że w ciągu chwili rozpuszcza nawet ludzie kości. W Detroit nikt nie zwraca uwagi na istoty w ciemnych okularach i skórzanych rękawiczkach, które siedzą przy stoliku w rogu. W tym mieście każdy jest dziwny, inaczej dawno by uciekł.

 
"Coś za mną chodzi" - horror, który zrywa z obecną tendencją do nadmiernego rozlewu krwi i innych płynów wewnętrznych. Nazywany nowatorskim, świeżym. Z niewielkim budżetem, nie najgorszą fabułą oraz młodym zespołem. Prosta historia, która trzyma w napięciu (choć miejscami jest przy długa), a nawet momentami potrafi wystraszyć. I Detroit jako tło! Sielankowe przedmieścia, gdzie powoli widać degradację i postępujące zniszczenie. W basenach pływają liście, których nikt nie wyławia. Co raz więcej domów stoi opuszczonych, a uliczki straszą pustką. Całkiem blisko przebiega niewidzialna granica, gdzie dzieciaki nie powinny się zapuszczać. Jest tam niebezpiecznie. W fabryce, gdzie dochodzi do zarażenia głównej bohaterki graffiti znika pod roślinnością. Piękny ceglany, zamknięty basen popada w ruinę. Dlatego jest idealnym miejscem by pokonać skradające się zło. Czy jednak da się zwyciężyć ze śmiercią? Jak widać miasta też mogą umrzeć.
 


Przyznam, że "Lost river" jest o Detroit i o niczym więcej. Oczywiście to moja  opinia, bo może czegoś nie załapałam. Gdybym nie przeczytała książki LeDuffa, nawet to nie byłoby dla mnie jasne. Jednak w filmie przewija się za dużo podobnych motywów, by Gosling umieścił je przypadkowo. Pokazane są w nieco surrealistyczny sposób, ale mocno nawiązują do obecnej rzeczywistości. Pożary, wyburzenia domów, przyroda przejmująca kolejne fragmenty miasta, bezsilność przeciętnych mieszkańców, wspominanie czasów świetności, korupcja... I w tym wszystkim mamy matkę z synami, która nie ma dokąd uciec. Zadłużony dom, to jedyne co posiada. Może Rat ma rację, że ktoś rzucił klątwę na Detroit. Miasto, które w połowie XX wieku rozrastało się i pochłaniało kolejne miejscowości, obecnie zapada się w sobie. Woda i ziemia odzyskują dawno zabrane terytoria. Człowiekowi pozostaje bierność, marazm lub ucieczka. Ulicami rządzą zwierzęta, niektóre nawet z zewnątrz przypominają ludzi.

środa, lipca 15, 2015

Holiday w podróży (Morze - Grunwald - Puszcza)


Godzina 5.30, trasa S8 w stronę Łodzi. Czyli oficjalnie urlop został rozpoczęty. Jadąc w blasku słońca i pełnym błękicie z pierwszego rzędu można podziwiać polski krajobraz. Droga szybkiego ruchu w znacznym stopniu ułatwia przemieszczanie się do celu podróży, szczególnie o tak wczesnej porze.


Rewa, morze a konkretnie zatoka. Już po pierwszej kąpieli i plażowaniu. Teraz pora na spacer i zjedzenie smażonej rybki, mniam mniam. Co z tego, że trzeba nieco poczekać, jak potem można się delektować świetnymi filetami z flądry. Ale później należy koniecznie się położyć, bo inaczej można pęknąć z przejedzenia. A morze jak morze, mokre i co bardzo miłe pozbawione kwitnących, śmierdzących glonów. Z przyjemnością popływałam na materacu i o dziwo w miarę sprawnie się zanurzyłam. 


Sklep z souvenirami przy Europejskim Centrum Solidarności. Przyznam, że nie wiem czy siedzący przed wejściem pan był sprzedawcą w tym przybytku. Generalnie do gmachu muzeum Solidarności trochę trudno trafić, nawet jak już je zobaczysz z daleka. Po pierwsze nie wiesz, że to coś to muzeum, po drugie krążysz po tym ulicach gdzie nie masz kierunkowskazów i nie wiadomo którym zjazdem jechać, a po trzecie jak wreszcie trafisz na parking to nie wiadomo gdzie jest wejście. Widocznie ktoś założył, że odwiedzającymi będą jedynie okoliczni mieszkańcy lub ludzie wytrwali i uparci. 


Widok z dachu muzeum - kierunek Gdynia. Tras jest za free a widok świetny, zresztą ja uwielbiam wszelkie tarasy i punkty widokowe. I dobrze, że można było wjechać windą, bo nawet w klimatyzacji wspinaczka na 6 piętro nie należy do szczególnych przyjemności. Zwiedzanie samego muzeum sobie odpuściliśmy, jednak ciągnęło nas dalej. Poza tym szkoda marnować taki piękny dzień na oglądanie eksponatów. Takie rzeczy należy robić w deszczową pogodę. 


Skoro upał, a na plaży tłum, to należy wybrać się na wycieczkę do Trójmiasta. W znacznej części samochodową, bo przecież gorąco i tłoczno. W Gdańsku udało się pospacerować, zjeść pysznego burgera, pooglądać żaglowce. A wszystko dzięki przyjemnej bryzie od wody, która w znacznym stopniu obniżała temperaturę powietrza. Na dodatek ominęliśmy wszelkie korki w mieście.
  

Ostatni wieczór nad morzem, czyli obowiązkowe piwo na plaży. Cisza i spokój, po całym tłumie w dzień. Obserwowanie meduz których był jakiś wysyp, na szczęście miniaturowych i nieparzących. No i ten zachód słońca, róż na niebie i wodzie.


Grunwald zdobyty! W drodze do Puszczy odwiedziny na słynnym polu bitwy. Zawsze byłam przekonana, że zwycięstwo nad Krzyżakami miało miejsce gdzieś w Wielkopolsce lub Mazowszu, a tu proszę Mazury przez które wiodła trasa do domu. Na dodatek pełen profesjonalizm - muzeum, kamienna mapa, sklep z pamiątkami, oprowadzanie z przewodnikiem. Widać było nawet przygotowania do rekonstrukcji bitwy, trawa świeżo skoszona, kamienie wyczyszczone, teraz tylko czekać na rycerstwo.


Nie ma jak prywatne pole stokrotek z koniczyną, gdzie można się wylegiwać cały dzień. Oczywiście za nim nadejdzie chłodny, burzowy front, który uniemożliwi siedzenie w ogrodzie. Jednak na targu rolnicy narzekają na brak deszczu i świeżej trawy dla krów, więc niech trochę popada by było mleko i sery. Pierwsza czereśnia, której spróbowałam miała robaka, więc na niej zakończyłam obżarstwo. Za to w groszku robali nie ma, więc mogłam jeść do woli bez obaw. Jak zwykle miałam mega problem by wykąpać się w Sajnie. Chyba z godzinę zajęło mi zanurzenie się, a potem jeszcze holowałam materac z B. do brzegu. 


Ognisko na Folwarku, czyli obowiązkowy element wakacji w Puszczy. Co z tego, że pada, przecież zaraz przestanie. Zresztą trzeba spalić wszelkie uschnięte gałęzie i inne ogrodowe śmieci. Przy okazji upiec kiełbaski, poplotkować i ogólnie pogadać przy płomieniach, a także obejrzeć najpopularniejsze filmiki na youtubie.