niedziela, sierpnia 31, 2014

Ciach ciach...


W ramach oszczędności, rozwoju kreatywności i zdolności manualnych tegoroczne lato spędziłam na własnym tarasie (dachu) kombinując, tnąc i przeszywając posiadane a nienoszone ubrania. Wcale nie postanowiłam ograniczyć mojej garderoby - zakupy w lumpach w Puszczy oraz ciągle prezenty od K. (dziękuję jeszcze raz) były tego najlepszym przykładem. Jednak pewne rzeczy, które sobie wymarzyłam nie były dostępne w sklepach lub kosztowały niebotyczne sumy. A po wstępnym przejrzeniu szafy okazało się, że kilka ciuchów da się lekko zmodyfikować i otrzymać coś nowego.

Do odziedziczonej po M. skórzanej spódnicy wystarczyło wciągnąć gumkę i z rozmiaru 42 zrobił się 34. Nie ma jak guma wycięta z innej, szmacianej spódniczki. Dzięki temu nie musiałam wydać mnóstwa pieniędzy na skórzaną spódnicę na kole, która pięknie wygląda, szczególnie jak trenuję piruety i dyganie.  Ogrodniczki widoczne na zdjęciu to okaz zachowany z czasów liceum. Po przywiezieniu ich z Augu okazało się, że są tylko nieco za krótkie (jednak trochę urosłam!). Obcięłam je, po amatorsku wykonałam mankiety i mogę promować modę na country. Czułam potrzebę posiadania krótkiej bluzki do talii. Wystarczyło trochę pogrzebać w szafie i znalazłam granatową koszulową tunikę z Solaru. Ponownie nożyczki okazały się niezastąpione. Tunika akurat miała ściągacz więc nawet udało się ją równiutko skrócić.

Obecnie dochodzę do wniosku, że pora się nauczyć robić na drutach, a następnie przyjdzie kolej szydełka. A może kiedyś szycie na maszynie też stanie się realne. W końcu na zajęciach z techniki w podstawówce za uszycie worka na buty dostałam 5+, a B. jeszcze go przez kilka lat używał.

środa, sierpnia 27, 2014

Lukas Moodysson is the best

Postanowiłam skusić się na kolejny film Lukasa Moodyssona, który był prezentowany w ramach Panoramy na NH. Niezrażona dawnymi doświadczeniami ("Kontener") zdecydowałam, że skoro wszędzie piszą o jego wielkim powrocie to należy zaryzykować. Ostatecznie tym razem wyszłabym z seansu i nie przejmowałabym się jakimkolwiek zakazem. Och, czemu dałyśmy się zmanipulować poprzednio, do dziś nie wiem. Na szczęście już od pierwszych minut miałam pewność, że było warto zaryzykować. Trzy dziewczynki (jeszcze nie nastolatki), punk,  pochmurna i zimowa Szwecja lat 80. - słowa klucze charakteryzujące "We Are The Best". Dawno nie płakałam ze śmiechu na żadnym filmie i jak się okazało nieco mi tego brakowało.

Bobo - drobna okularnica wyglądająca jak chłopiec (w pierwszej scenie byłam przekonana, że jest chłopcem) w wielkim swetrze, leginsach w paski i bandanie na szyi, jako jedyna posiada walkman. Klara - chłopczyca z irokezem, arafatką, turecki sweter, koszula w kratę po bracie i wąskie spodnie do kompletu. Best friend, które nie pasują do kiczowatych, blond koleżanek tańczących do disco w strojach wzorowanych na Jane Fondzie. Czas spędzają szwendając się po mieście, słuchając punk rocka (choć wszyscy twierdzą, że punk umarł), narzekając na rodziców przez telefon i bawiąc się w tzn. szwedzkim młodzieżowym domu kultury. To tam, robiąc na złość niedoszłym następcom Iron Maiden, postanawiają stworzyć zespół. Nie ważne, że nie umieją grać. Mają przebój o tym jaki wf jest beznadziejny oraz grzeczną Hedving, która wymiata na gitarze. Co z tego, że jest trochę drętwa i wierzy w Boga. Wystarczą nożyczki w rękach Klary i nawet w białej koszuli, sweterku w serek i wielkim dzianym szaliku otrzymujemy gitarzystę punkowego girlbandu.

Fenomen Moodyssona tkwi w aktorach, który zatrudnia do swoich filmów. Cała główna trójka jest wspaniała, to widać nawet w trailerze. A postacie drugoplanowe? Opiekunowie z domu kultury są jedną z bardziej przeuroczych par gejowskich jakie widziałam - choć trudno być pewnym czy na bank są homo. Rodzice, nauczyciele i pozostali dorośli oraz dzieci sprawiają wrażenie jakby grali ludzi współczesnych ubranych w ciuchy z przed 30-tu lat. Dlatego przekaz filmu jest uniwersalny i ponadczasowy. Pierwsze miłości i zdrady, przyjaźń która zawsze zwycięża. Niechęć wobec ćwiczeń fizycznych i przedstawień szkolnych, fascynacja muzyką, imprezy, próbowanie alkoholu, które na początku zazwyczaj kończy się zgonem (niekiedy nawet po latach praktyki ma się podobne wpadki). Codzienność podkreślona i lekko przerysowana doskonałymi dialogami. Mistrzowska jest scena w której Bobo pociesza matkę po zawodzie miłosnym, sugerując że powinna coś zjeść i wypić herbatę bo wtedy poczuje się lepiej. W końcu nie ważne co myślą i mówią o nas inni, grunt że sami wiemy że jesteśmy najlepsi!



A tu mały solarowy dodatek. Jak ktoś nie ma po rodzicach lub nie trafił w lumpie na "tureckie swetry" w których trudno stwierdzić czy masz duży czy mały biust, to w bieżącej kolekcji można kupić to cacko. Stosując pewne unowocześnienia (to swetrowa tunika) mamy mega modne i ciepłe ubranie. Brakuje tylko czerwonych leginsów, glanów i można krzyczeć "punk not dead".



niedziela, sierpnia 10, 2014

Nowohoryzontowo

 
Program przejrzany, filmy wybrane, karnet odebrany. Z racji obowiązków w pracy (szkoda, że nie można mieć urlopu przez miesiąc) musiałam ograniczyć się do 10 filmów oraz dodatkowo 3 pokazów na rynku. W praktyce wszystko dodatkowo się skurczyło przez zatrucie (ten wstrętny czosnek!), deszcz i przemęczenie. Na początek był najnowszy, w doskonałej formie Moodysson "We Are the Best". Potem było lepiej, dobrze, najlepiej, słabo (co mnie podkusiło, żeby znów się wybrać na tajlandzki film?) i bardzo średnio (niekiedy zapominam jak się czyta harmonogram ze zrozumieniem).

Z jednego seansu na drugi. Z kina na jakiś obiad, kawę, wieczorem do klubu, na pokaz na rynku. I ciągle po tych metalowych schodach. W górę i w dół. A w holu cały czas tłum. Nieustanna wymiana wrażeń, poglądów. I gdzie jest ta pani co rozdaje krem pod oczy przeciwko usypianiu? 
 


Schody - nie tylko się po nich biega, ale można też odsapnąć, poczytać, sprawdzić następny seans. W kolejnych latach powinni zainwestować w schodowe poduszki, by kanty się w plecy nie wbijały.
To już nie te same kolejki co kiedyś. Czasem tęsknię za życiem kolejkowym i jego urokami, nowymi znajomościami. Jednak potem sobie przypominam, że zamiast iść na obiad, to siedziałam przez 2 godziny pod salą by niekiedy usłyszeć że nie ma już miejsc. Teraz wyścig dotyczy zdobycia ulubionych miejsc, a nie dostania się na salę. Walka o film odbywa się obecnie wirtualnie.
Jak rozpoznać karnetowicza w tramwaju? Torba z logiem (w tym roku fantastyczna, za odpowiednią cenę dostępna dla każdego), szara koszulka z tym samym wzorem, smycz z karnetem na szyi (osobiście preferuję wersję z karnetem przypiętym do torby - na szyi wolę nosić naszyjniki a nie różową taśmę). Do cech charakterystycznych zaliczamy również: mokre włosy (ciężko się wstaje na ranne seanse), zmęczony wzrok (po kilku dniach nawet magiczny krem nie pomaga), w dłoni jakiś energetyk na pobudzenie.
 


Festiwal jest dla każdego, szczególnie przy tak różnorodnym i bogatym programie. Moda na koczek (kulkę na głowie) trwa w najlepsze, nie tylko w wersji młodzieżowej. "Baronowa" czyli tapir, loki i mały koczek na środku aureoli. Po prawej opcja klasyczna doskonale komponująca się z bluzką w żakardowy wzór. Przy takim mocnym deseniu nie należy przesadzać z fryzurą. Z lewej awangardowa, wakacyjna, z apaszką spływającą na plecy. Niezwykle praktyczna przy obecnych upałach, kark jest odsłonięty a okulary na głowie mają się lepiej niż w futerale. Przy odpowiedniej ilości lakieru nawet wichura nie jest wstanie zniszczyć konstrukcji.
 

 
14. festiwal NH to w moim przypadku głównie klub festiwalowy. Łącznie w Arsenale spędziłam więcej godzin niż w sali kinowej. O zgrozo! Oczywiście najlepsza impreza odbyła się w sobotę po ogłoszeniu wyników konkursów. Jednak najdłużej zapamiętam występ duetu Rebeka, który wypadł fantastycznie. Szczególnie, że w klubie w tym roku królowali didżeje zamiast klasycznych koncertów. Trochę brakowało bezpośrednich kontaktów z publicznością. Parkiet zazwyczaj zapełniał się gdy kończyło się ciasto na pizzę a stos butelek po Jamesonie zaczynał tworzyć wieżę.

piątek, sierpnia 08, 2014

Improwizacja w kuchni z M.


Pomysł z gazetki z Lidla, lekko zmodyfikowany. M. przeczytała go chyba raz i mniej więcej zapamiętała. Dodatkowo usunęłyśmy elementy niejadalne (pietruszka) i dodałyśmy ulubione (cukinia, papryka, ser pleśniowy). I powstało coś nowego.


Składniki: łosoś, pieczarki, cukinia, papryka, cebula, ser pleśniowy (taki niby lazur), żółtko, ciasto francuskie. Przyprawy: sól, pieprz, zioła prowansalskie, czosnek niedźwiedzi (jedyny jadalny).


W ramach wsparcia i orzeźwienia - różowe kalifornijskie półwytrawne winko. Przy takich upałach trudno stać przy garach bez minimalnej asekuracji.


Przepis: warzywa kroimy w kostkę i smażymy z dodatkiem przypraw. Łososia dusimy w szklance mleka, do momentu aż zrobi się miękki i bez problemu będzie można się pozbyć skórki. Ciasto kroimy wzdłuż 11 na 14 cm (oczywiście na oko). Na większej części układamy kawałki łososia, usmażone warzywa oraz plasterki sera. Przykrywamy pozostałym ciastem. Sklejamy razem z pomocą żółtka. Zapiekamy w piekarniku przez 20 minut (200 stopni). Dodatkowo można przygotować sos z jogurtu naturalnego z dodatkiem słodkiego chili i startej skórki cytryny.


Pora na degustacje na tarasie, dachu. W idealnym towarzystwie leżaków, parasola, słońca i wina. Doskonale smakowało w doborowym towarzystwie. Czekam na kolejną improwizację...