poniedziałek, sierpnia 22, 2016

Były sobie pewne wakacje


Dopiero był koniec czerwca i małe wakacje w Puszczy, a tu już minęła połowa sierpnia. Mój wyczekiwany urlop był i po chwili się skończył. Musiałam wrócić do rzeczywistości, choć to jakoś do końca się jeszcze nie udało. Zresztą po co, skoro lato nadal trwa? Co z tego, że w mieście, tu też można wypoczywać i korzystać z plażowania. W zeszłym roku omawiałam wrocławskie i okoliczne kąpieliska oraz ich stałych bywalców. Jakoś tym razem, jeszcze, nie zawitałam w tamte okolice. Jednak w ostatni dzień urlopu wybraliśmy się do Kopalni, której fragment widać powyżej. Muszę przyznać, że miejscówka spełniła moje, dość wygórowane oczekiwania. Jezioro owszem jak bajoro... już dawno pogodziłam się z tym, że nie mogę oczekiwać krystalicznie czystej wody i urzekających widoków. Jednak całkiem sporo tej wody, a dodatkowo teren wokół całkiem pokaźnych rozmiarów. Każdy znajdzie coś dla siebie: plażę z atrakcjami dla dzieci, świeżą trawę lub mini pomosty do leżakowania, a także odludną wyspę. Porządnie wyposażoną strefę gastronomiczną, wypożyczalnię kajaków, a dla spragnionych dodatkowych atrakcji Kopalnia funduje co weekend różne eventy, a nawet nocne imprezy. Ogólnie nie jest źle i na pewno warto odwiedzić to miejsce w upalne, miejskie dni. Szczególnie, że tłumów nie ma, jest czysto i blisko.


Mój osobisty, letni raj - Puszcza, Sajno... tu konkretnie Skowronek, gdzie przez większość dnia masz słońce, w zależności od wyboru plaży. Co wcale nie jest tak łatwe do osiągnięcia nad najcichszym augustowskim jeziorem. Jeziorem, a nie bajorem...  czyli owszem widoczność nie zawsze jest najlepsza, ale to raczej z powodu glonów, a nie mułu. Za to ten krajobraz, wspaniały! Skowronek powoli wraca do lat świetności. Oldskulowy bar znów działa, może bez rarytasów, ale ten widok z tarasu wiele rekompensuje i frytki są! Rowery wodne i kajaki też można wypożyczyć, oczywiście jak się ma szczęście i trafi na kogoś w recepcji, co wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Ogólnie można tu miło spędzić czas, i na dodatek bez atrakcji w postaci motorówek, skuterów i innych silnikowych pojazdów wodnych, których pełno nad Neckiem czy Białym. A i przede wszystkich bez pempuchów. Oczywiście wejście do jeziora zajęło mi jak zwykle trochę dużo czasu. Owszem temperatura wody jak najbardziej zachęcała do zanurzenia. Niestety w odwrocie do temperatury powietrza, która zniechęcała do wynurzania. Dlatego radość nie trwała zbyt długo, ale potem były frytki! 


Nie byłoby lata bez Nowych Horyzontów. Tym razem w wersji na full, czyli z urlopem i karnetem, by w pełni wykorzystać festiwalowy czas. Skończyło się na (tylko) 33 filmach, prawie codziennych wieczorach w Arsenale na koncertach, wielu (och, wielu) kubkach Jamesona, 10 dniach pobudek o 8:15 by zarezerwować wejściówki. Licznych rozmowach o filmach i nie tylko, niespodziewanych spotkaniach i świetnej zabawie. Pięknie dziękuję, nawet za filmy na których ledwo wysiedziałam, a także ten z którego wyszłam. Znów się okazało, że się nie znam, a przynajmniej mam kompletnie inny gust niż ludzie z FIPRESCI. Ale o tym innym razem. Było cudownie, choć czasem bolało!

sobota, lipca 02, 2016

Początek wakacji - Puszcza na spontanie


W ostatnich dniach czerwca wybrałam się na małe wakacje. Można stwierdzić, że bardzo małe - dwa dni w podróży i trzy dni wypoczynku. W pierwotnych planach był Berlin, jednak ostatecznie nie wypalił ten pomysł. Nie zastanawiając się długo zdecydowałam, że skoro Zachód chwilowo odpada, należy udać się na Wschód. A jeśli chodzi o Wschód, to najlepszym miejscem na Ziemi jest oczywiście Puszcza. Puszcza tuż przed sezonem, bez tłumu pempuchów, ale już upalnie wakacyjna. Czysta woda w prawdziwych jeziorach, marzenie! 
Niestety pech nie chciał odpuścić mego wyczekiwanego urlopu i podróżując ekskluzywnym ekspresem Intercity przeziębiłam/przegrzałam się. Taki wysoki standard, że aż klimatyzacja się zepsuła. Nawet w pierwszej klasie był potworny zaduch, otwarcie okna nie pomagało, a mi wręcz zaszkodziło. Oczywiście picie zimnego piwa następnego dnia po podróży, w upał, też nie było odpowiednie w walce z zarazkami. Ale jak tu oglądać Euro bez chłodnego, procentowego, gazowanego napoju? Miałam pić herbatkę? Za duże emocje, szczególnie jak jednego dnia są trzy mecze fazy pucharowej. I niestety kolejny dzień spędziłam w łóżku bawiąc się w niemowę i próbując zregenerować organizm zapadając w śpiączkę. W poniedziałek czułam się zdecydowanie lepiej, choć mocna chrypka jeszcze nie odpuściła. Za to upał zelżał i zachmurzyło się. Dlatego (oprócz choroby) nie dane mi było tym razem zanurzyć nawet stopy w jeziorze, o nurkowaniu nie wspominając. Mam jeszcze na szczęście szansę w sierpniu.  


Wypad można byłoby uznać za stracony, ale ostatni dzień zrekompensował mi wszelkie wcześniejsze niedogodności. Najpierw Babcia zafundowała na obiad te wspaniałości widoczne powyżej. Uprzedzając rodzinny bulwers, były kupowane. Podobno w najlepszej miejscówce tuż za knajpą w Płaskiej (tam czynne dopiero od lipca). Oczywiście były dobre (moim zdaniem trochę za słone), ale babcine kartacze zwyciężają nawet nad cepelinami wileńskimi i żadne im nie dorównują. Później udałam się z Mamą na lumping, gdzie upolowałam najpiękniejszą, najcudowniejszą bomberkę i kilka innych skarbów. Wszystko w ekstra promocyjnych cenach. I jeszcze moi Włosi rozgromili i wyeliminowali obecnych mistrzów Europy, Hiszpanów. Zrobili to w mega pięknym stylu, zupełnie do nich nie podobnym. Tym bardziej zachwycającym.
Oficjalnie: pierwszy raz od nie wiem kiedy wypoczęłam na urlopie! Może dlatego, że miałam minimalną aktywność towarzyską. Teraz tylko czekać na ten długi urlop, który zapowiada się bardzo intensywnie. Czyli wrócę bardziej zmęczona niż gdy się na niego wybierałam. Ale o tym dopiero będę mogła opowiadać.

piątek, kwietnia 08, 2016

Łobuzy

Lars

Moje Łobuzy od czasu do czasu pojawiają się na zdjęciach na blogu, ale jakoś do tej pory nie doczekały się własnego posta. Po tylu latach jest to swego rodzaju niedopatrzenie z mojej strony. W końcu są niezmiennym elementem mego życia od połowy 2012 roku, co oznacza, że wkrótce będą obchodzić 4 urodziny. Czyli jesteśmy praktycznie równolatkami! 
Przyznam, że nie są mistrzami pierwszego wrażenia. Zazwyczaj niechętnie witają się z obcymi, a właściwie nawet udają, że nie istnieją. Niekiedy potrafią się tak schować, że znalezienie kota graniczy z cudem. Za to, gdy już kogoś polubią/poznają są chodzącymi przylepami, wiecznie domagającymi się głaskania i zainteresowania. Oba są mega gadulskie, a w szczególności Szela, która praktycznie non stop musi być w centrum uwagi - np. asystuje przy śniadaniu siedząc na sąsiednim krześle lub rozpycha się na zajmowanym przeze mnie. 
Może nie widać, ale rodzeństwem. Znalezione pod lasem, złapane i przywiezione do domu przez mamę H., gdy miały około 4 miesięcy. Niby zaliczane do "dachowców", mocno różnią się od typowych przedstawicieli tej rasy. Spłaszczone i szerokie pyski, krępa budowa oraz wyjątkowo długie i puchate futro sugerują mieszankę z jakąś leśną odmianą. Jedynie odwagi nie odziedziczyły po dzikich przodkach.
Nie wyobrażam sobie obecnie życia bez ich towarzystwa i przy okazji wszelkich wyjazdów zawsze tęsknię za łobuzami. Chociaż Lars mógłby sobie czasem odpuścić pobudki gdy tylko wschodzi słońce. A Szela bardziej dbać o czystość i świeżość powietrza.

Szela

czwartek, marca 31, 2016

Marcowy wycieczkowy chillout


Muszę przyznać, że praktycznie cały marzec obijałam się kinowo. W szczególności chodzi o wysokiej klasy filmy niedostępne w multipleksach. Choć pewnie niektóre są tam puszczane. Owszem odwiedzałam ukochane NH, ale jedynie w ramach akademii polskiego. Taki teraz czas, że po sezonie oskarowym następuje chwilowy zastój i niewiele się dzieje. Można nieco odpocząć, wyłączyć przegrzane szare komórki. Oczywiście także nadrobić zaległości lub w moim przypadku nawet zawitać do multipleksu na zabawę dla mas (ale bez popcornu). Dokonałam tego aż dwukrotnie w przeciągu 4 dni w dwóch różnych miastach! Muszę przyznać, że ogólnie nie jest najgorzej. Jednak smród przypalonego popcornu, a w szczególności ten ciąg durnowatych reklam jest przytłaczający. Za drugim razem byłam już lekko podirytowana pakietem sponsorskim i z utęsknieniem wspomniałam NH czy DCF. No, ale gdzie indziej miałam obejrzeć "Deadpoola"?
Poza lenistwem kinowym udzieliło mi się również lenistwo imprezowe. Jak mogło by inaczej skoro w większość weekendów  przebywałam poza Wrocławiem. Bycząc się na "stosiowej" kanapie z pakietem krówek pod ręką, podziwiając pejzaże wałbrzyskie lub ładując akumulatory i garderobę w Puszczy. A wszystko z kolejnymi lekturami w dłoni. 
I właśnie tego było mi trzeba! Nadrobiłam gigantyczne zaległości książkowe, spotkałam kochane osoby, formalnie odpoczęłam. Dlatego z czystym sumieniem zamówiłam karnet na NH i znów (po latach) w pełnym pakiecie będę mogła zanurzyć się w kino artystyczne. Możliwe, że to ostatni raz, zobaczymy.
Jedynymi istotami niezadowolonymi z moich wycieczek były dwa łobuzy pozostawione pod opieką G. W ramach rekompensaty cały praktycznie kwiecień przesiedzę w mieście. Chodząc do kina, na party i planując co, gdzie i jak. Czyli dla odmiany miejski kwietniowy chillout. 

sobota, marca 26, 2016

Przedwiosenny triping


Szczawno-Zdrój

W ramach wiosennego, marcowego rozruszania urządziłam kilka wycieczek po Polsce... Toruń, Łódź, Wałbrzych, Augustów. W tej dokładnie kolejności, z przerwami na powroty do pracy. Oczywiście mój ulubiony środek transportu (PolskiBus) jak zwykle stanął na wysokości zadania, szczególnie w wersji Gold z lodami truskawkowymi, mniam mniam. Szybko, tanio, sympatycznie, a także z dostępem do WiFi, właśnie tak wygląda doskonała wycieczka. Miło zaskoczyły Koleje Dolnośląskie, które bardzo sprawnie i przyjemnie zapewniły podróż do Wałbrzycha. W odwrocie do nieśmiertelnych i coraz droższych PKP Intercity, gdzie oczywiście praktycznie komfortu brak, a opóźnienia są stałym i obowiązkowym elementem. Skorzystałam z ich oferty jedynie z braku innych opcji i mam wrażenie, że podobnie było z resztą podróżujących.
Przyznam, że wszystkie podróże i odwiedziny sprawiły mi wiele przyjemności, szczególnie że każda miała zupełnie innych, chociaż zawsze wypoczynkowy charakter. W Toronto leżakowałam z królikami oraz odwiedziłam wieczór oskarowy z niemiecką telewizją. A nawet spędziłam niezapomnianą chwilę z Kardashianami! W Udzi zajęłam się pracą ręczną, a także leżakowaniem z kotami, właściwie to koty na mnie leżakowały. W Walku miałam najwięcej zwiedzania i kultury nietelewizyjnej, co nie dziwne skoro tam tv brak. Puszcza oczywiście jest samą przyjemnością, niezależnie po co się tam jedzie. A także okazją do lumpingu, gdzie zawsze odnajdzie się jakieś perełki. 
Dzięki moim małym wakacjom wreszcie załadowałam akumulatory po ciężkiej zimie!   


Widoki z polskichbusów - Polska

niedziela, stycznia 24, 2016

Kryzysu filmowego ciąg dalszy


Trzymając się postanowienia: maksymalnie jeden film dziennie, oglądam oskarowe nominacje i z każdym kolejnym obrazem jestem coraz bardziej zawiedziona. Z niewielkimi wyjątkami, oczywiście, ale o nich innym razem. Obejrzałam już wszystkie dzieła nominowane do głównej nagrody, oprócz "Mostu szpiegów" Spielberga. To postanowiłam sobie darować z premedytacją, gdyż nic nie zachęciło mnie do tego typu poświęcenia. Muszę przyznać, że członkowie Akademii (nad ich głowami już zgromadziły się czarne chmury przez podejrzenie o dyskryminację rasową) chyba typowali na chybił trafił lub nie mieli w czym wybierać. Druga opcja jest jednak mało prawdopodobna. Serio "Mad Max" lub "Brooklyn"? Nie twierdzę, że to złe filmy, ale raczej zaliczyłabym je do klasy przeciętnych, do oglądania z nudów. A tu proszę, znajdują się w gronie 8 najlepszych obrazów minionego roku. 
Tylko czy pozostałe tytuły również zasługują na to miano? Moim zdaniem właściwie tylko dwa: wspaniały, wciągający i wzruszający "Room" oraz bulwersujący i doskonale zagrany "Spotlight". Reszta... kompletnie bez szału. Owszem warto zobaczyć "The Big Short" dla Christiana Bale'a, ale całość jakoś wydaje się niespójna i chaotyczna. Co nawet widać po grze pozostałych (aktorów z pierwszej półki), nawet ich nie wciąga opowiadana historia. "Marsjanin", czyli najlepsza komedia/musical roku (sic!) zrobiona w typowo amerykańskim/hollywoodzkim stylu. Ridley Scott doskonale potrafi manipulować emocjami, wzruszać do łez cukierkową opowieścią. Cholera w tym filmie nie ma żadnego negatywnego bohatera, nawet Chińczycy poświęcają swoje ściśle tajne plany dla jednego porzuconego botanika (och jakie to szczęście, że nie zostawili programisty, ona by raczej ziemniaków na Marsie nie wyhodowała!). Do oskarowej 8 brakuje, tylko "Zjawy"... filmu na którym tak mocno się zawiodłam, że aż robi mi się słabo z jego powodu. Jak Inarritu mógł zrobić coś takiego po wspaniałym "Birdmanie" czy "Amores perros"? Skąd pomysł na tak nudny i bezsensowny scenariusz? Doświadczony traper daje się zaskoczyć niedźwiedzicy z małymi, odzyskuje siły po walce z 200 kg grizzly, a jego syn umiera od jednej rany nożem, serio? I do tego te wizje nic nie wnoszące do fabuły, tylko dodatkowo przeciągające. Jedyne co jest dobre w tym filmie, to zdjęcia (no piękna i surowa ta dawna Ameryka, ehh!), charakteryzacja i Tom Hardy (jak zwykle!). Ani Leo, ani Inarritu nie zasłużyli na zwycięstwo. Ale cóż Leo już tak długo czeka, że dziś na pudlu wyczytałam, że chce zagrać Putina, więc może lepiej niech dostanie tego Oskara.
Twórca "Birdmana" nie jest jedynym reżyserem na którym się w ostatnim czasie zawiodłam. Do tego niechlubnego grona muszę dorzucić Tarantino za marną "Nienawistną ósemkę" (czy to jakieś pokrętne nawiązanie do 8 najlepszych filmów?), gdzie nawet muzyka, jej brak, nie bronią obrazu, a tym bardziej przegadanej fabuły. Todda Haynesa za zbyt grzeczną "Carol". Dobrze zagraną i piękną od strony wizualnej, jednak po twórcy "Velvet Goldmine" i "Mildred Pierce" spodziewałam się większej odwagi i śmiałości. Szczególnie jak się widziało "Życie Adele", to relacja ukazana w "Carol" trąci pruderią. O Ridley'u już wspomniałam wcześniej... Po "Joy" Russella jakoś też nie spodziewam się rewelacji, ale tu mogę się jeszcze mylić. W tym tygodniu zobaczę "The Danish Girl" i mam nadzieję, że przynajmniej nie zawiodę się na Eddiem. 


Przyznam, że nie wiem jakim cudem "Steve Jobs" nad którym zachwycałam się jesienią został praktycznie pominięty przez Akademię. Owszem Fassbender i Winslet mają nominacje, ale gdzie Boyle (reżyseria) i Sorkin (scenariusz)? Mogłabym wymienić jeszcze kilka obrazów, które spokojnie mogłyby zdobyć złotą statuetkę. Cóż nie jestem członkiem Akademii... Na szczęście w kategorii filmu zagranicznego są mocne pozycje, na czele z arcydziełem widzianym wczoraj (ach!) "Syn Szawła" oraz delikatnym i klimatycznym "Mustangiem". Jak widać w obecnych czasach najlepiej liczyć na kino europejskie, amerykańskie/niehollywoodzkie oraz debiutantów (Laszlo Nemes) i reżyserów, którzy dopiero zaczynają swoją drogę - Lenny Abrahamson "Room", a wcześniej "Frank", czy Tom McCarthy "Spotlight", wcześniej bardzo dobry "Drużnik". 
Jak podaje prasa, w Akademii mają nastąpić wielkie zmiany, czy one rzeczywiście coś zmienią zobaczymy. Zawsze (och, na szczęście) oprócz hollywoodzkich nagród mamy własne europejskie, a także warto pamiętać o Toronto a przede wszystkim Sundance, które obecnie trwa.

niedziela, stycznia 17, 2016

Resetowanie i odwyk


Szarość, mgła, ponuro. Wypadałoby zapaść w sen zimowy i obudzić dopiero gdy aura będzie bardziej sprzyjająca. W takiej pogodzie tylko wszelkie wirusy, bakterie i inne zarazki mają high life. Nic nie stoi na przeszkodzie, by się rozwijać i atakować bezbronne ludzkie organizmy. Dlatego w takie dni nie ruszam się z domu. Koty też nie mają ochoty na szaleństwa, wolą cały dzień wylegiwać się i drzemać.
Bronię się z całych sił, ale na poprawę chwilowo nie liczę. Znów wciągam kolejne filmy, nadganiam zaległe odcinki seriali. Tylko przyjemności jakoś w tym mniej, gdzieś wyparowała. Pora na odwyk lub przynajmniej zminimalizowanie nadmiernych treści. Mózg ostatnio nie przyswaja ich prawidłowo, czyli należy przystopować. Przestawić się z obrazu i dźwięku na słowo pisane. Mam tyle książek do nadrobienia, że aż jest mi wstyd. O maszynie do szycia i planach wykrojów nawet wolę nie wspominać...



"Co za dużo, to nie zdrowo", święta prawda, nawet jeśli (niestety) dotyczy filmów i innych przyjemności. W pewnym momencie, w celach zdrowotnych, należy przystopować i ograniczyć wszelkie używki. Ostatecznie przestawić na inne. W końcu jakieś uzależnienia trzeba posiadać. Dlatego oficjalnie staram się oglądać maksymalnie jeden film dziennie. Zbliża się czas oskarowy, więc nie mogę kompletnie zerwać z nałogiem, bo potem będzie ciężko trzymać normę. Za to dużo czytam, ale też w granicach rozsądku. Koty też preferują słowo drukowane, bo uwielbiają układać się na wszelkich kartkach i książkach rozłożonych w pokoju. 


środa, stycznia 06, 2016

Było, minęło... zima


Była zima, nie ma zimy. Sypał śnieg, pada deszcz. Piękny, jasny, śnieżny krajobraz miasta znów poszarzał. Tylko lód na chodnikach w niektórych miejscach pozostał, by karać nieostrożnych, śpieszących się przechodniów. Ale przynajmniej trochę zimy było! W zeszłym roku nie dostąpiłam we Wrocławiu zaszczytu spaceru wśród białych zasp. Bycie grzeczną w Sylwestra opłaciło się. Ranna pobudka w Nowy Rok, bez kaca i innych klasycznych niedogodności, a do tego ten wspaniały widok za oknem. Wreszcie chciało się wyjść z domu! Zamiast siedzieć z książką lub oglądać kolejny film. Szczególnie, że po świętach wprowadziłam lekki odwyk, jeśli chodzi o to drugie. Oczywiście sporo czasu zajęło samo wyjście, trzeba było odnaleźć traperki, odpowiednią kurtkę, czapkę itd. Do tego grube, zimowe skarpety za kolano. Nie popadłam, aż w taką euforię, by po jednym zimowym spacerze skończyć chora w łóżku. Po tych wszystkich przygotowaniach byłam wreszcie gotowa, by spędzić w okolicznym parku jakieś 40 minut. Wiem, wiem, szykowałam się jak na wyprawę, a moje wyjście można ledwo spacerkiem nazwać. Oczywiście w "puszczowych" standardach. Jednak zrobiłam rundkę po ścieżkach, a nie było łatwo, bo ciągle wpadałam w poślizg. Strzeliłam kilka fotek (jak widać), choć ręce mi zamarzały, a telefon też nie miał nastroju na współpracę. Dotleniłam się, nacieszyłam śniegiem i mrozem, więc spełniona mogłam z czystym sumieniem wrócić do ulubionych, leniwych, domowych zajęć.


Mój noworoczny spacerek trwał dokładnie tyle ile powinien, gdyż pomimo chwilowego zachwytu śniegiem, tak naprawdę to ja nie przepadam za zimą. Nie lubię mrozu, śliskich chodników, brudnego śniegu, który przykleja się do butów. I jeszcze ta wszechogarniająca wilgoć! We Wrocławiu to marna przyjemność na dłuższą metę. Już po jednym dniu opadów śniegu w niczym nie przypomina wspaniałej (na 100% wyidealizowanej przez moją wyobraźnię i nostalgię) zimy w Puszczy. Tak, tak, nie ten klimat co tam, mniejsze zanieczyszczenie środowiska, inny krajobraz. A przecież tam też chodniki są oblodzone, śnieg brudny, a mróz o wiele większy. Tylko, że z nostalgią nie wygram. Zawsze będę twierdzić, że w Puszczy w zimę niebo jest błękitne i świeci słońce. Temperatura jest niższa, ale odczuwana inaczej (do tej pory nie pojmuję jak mogłam chodzić w martensach w takie zimno!). Cóż zawsze dzieciństwo wydaje się lepsze niż dorosłość, choć gust modowy miałam wtedy nie najlepszy.


Były święta i po świętach. Praktycznie poznikały już wszelkie ozdoby związane z Bożym Narodzeniem. A trzeba przyznać, że z roku na rok pojawiają się coraz wcześniej. Potem nie dziwne, że wszyscy czekamy na śnieg w połowie listopada, skoro na mieście królują choinki. Niewielu pamięta, że kalendarzowa zima rozpoczyna się w drugiej połowie grudnia, a listopad z założenia powinien być bury i szary. Może dlatego tak bardzo chcemy go rozweselić świątecznymi świecidełkami i jak najszybciej przegonić. Osobiście raz na jakiś czas potrzebuję schować się w ponurości. Mieć chwilę na przemyślenia, refleksję, chandrę. Za nim dam się wkręcić w grudniowe szaleństwo, które męczy o wiele bardziej. Wtedy nie ma czasu, by schować się pod kołdrę i zająć się nicnierobieniem.