piątek, listopada 09, 2018

Bolonia w październiku

BOLONIA


Pierwszy raz od wielu lat zamiast Americana i święta amerykańskiego kina postanowiłam koniec października spędzić poza Wrocławiem. Po kilku analizach i konsultacjach nasz wybór padł na Bolonię. Decyzja bezpieczna, bo jak to podsumowała M.: Włochy zawsze są dobre - świetne jedzenie, wyśmienite wino i raczej odpowiednia do zwiedzania pogoda. Bolonia okazała się dokładnie tym czego szukaliśmy na jesienny odpoczynek.


Mieszkaliśmy w dzielinicy Bolognina, więc po przeciwnej stronie dworca niż Stare Miasto.  Spokojna, stosunkowo cicha okolica, bardzo blisko samego centrum. To właśnie tam jest świetna knajpa Trattoria di Via Serra. Mam fuksem się udało zdobyć stolik (A. zauroczyła właściciela), ale jak chcielibyście tam zjeść, lepiej zadzwonić i spróbować zrobić rezerwację. Obsługa mówi po angielsku, ale menu jest oczywiście tylko po włosku. Jedzenie jest świetne, sezonowe. Akurat był sezon dyniowo-grzybowy, więc najlepiej. A i jeszcze zupa krem z ziemniaków! Tam zdecydowanie nie jest najtaniej, ale naprawdę warto.


Z knajp odwiedziliśmy jeszcze Osteria dell'Orsa. To jest już w Starym Mieście w jednej z bocznych uliczek. Też bardzo popularne miejsce, ale jak się przyjdzie przed 18 to bez problemu można dostać stolik. Zdecydowanie taniej i też bardzo smacznie - my jedliśmy oczywiście Ragu, a także Ravioli. Podczas zwiedzania wciągnęliśmy pizze z okienka pod Dwoma Wieżami (Le due Torri: Garisenda e degli Asinelli). Kupuje się ją na kawałki, więc można popróbować różnych smaków. Oczywiście byliśmy też na lodach - Gelateria Gianni. Tu było chyba z 100 smaków do wyboru. Ceny są zależne od wielkości rożka i gałek lodów, zawsze możesz wybrać trzy smaki.


Jeśli chodzi o zwiedzanie, my zawsze zaczynaliśmy od Montagnola Park, bo mieliśmy go po drodze. Można iść przez sam park lub równoległą do niego ulicę handlową. Wszystkie atrakcje są zgrupowane w Starym Mieście. Oczywiście pełno tu kościołów, my zaszliśmy do Katedry św. Piotra, Bazyliki Petroniusza na Piazza Maggiore oraz  Basilica Santo Stefano (to taki kościół co się składa z 7 połączonych - architektonicznie bardzo ciekawe). Wszędzie tam jest wejście za darmo. Właściwie wszędzie są kościoły, niekiedy przytulone do kamienic, zamknięte na kłódkę. W różnych stylach, ale zawsze czerwono-rude jak całe miasto.
Nie mogłam darować zobaczenia miasta z góry. Za 3 euro wjechaliśmy na taras w remontowanej Bazylice Petroniusza, widok jest fantastyczny. Mega warto! I to napięcie jak jedziesz windą budowlaną. Można też w soboty wejść na wieżę w Katedrze św. Piotra lub na wyższą z Dwóch Wież (ale tam się wspinasz po schodach a bilety trzeba kupować wcześniej w punkcie informacji na Piazza Maggiore). My niestety nie ogarnęliśmy tematu wcześniej i nie weszliśmy na wieżę, choć ja bardzo chciałam. Może jeszcze kiedyś... 
Najsłynniejszy w Bolonii jest Neptun, choć tam w okolicy żadnej wody nie ma, a dwa tzn. kanały wyglądają jak ścieki. Nas bardziej od Neptuna zainteresowały Syreny, które go otaczają  i oczywiście jego podwójne przyrodzenie. Nie mieliśmy parcia na muzea i tego typu atrakcje. Odwiedziliśmy Bibliotekę Uniwersytecką (za opłatą można zobaczyć salę gdzie przeprowadzano sekcje zwłok, a także przez kratę fragment samej Biblioteki z jej cennymi zbiorami). Bardzo ładnie odrestaurowana i warto ją zobaczyć na żywo, dla samego klimatu miejsca. 
Ogólnie sporo się szwędaliśmy po Starym Mieście, dawnej dzielnicy żydowskiej, okolicach Uniwersytetu. Tam wszędzie chodzisz pod arkadami, na ścianach widać murale lub dawne freski a chodniki są wykładane przeróżnymi kostkami. Bardzo to urokliwe, a jednocześnie chroni przed słońcem i deszczem. Jak się zmęczysz, to co rusz jest jakaś knajpa/kawiarnia. Można wypić kawę lub drinka. 
 







Bolonia jest miastem studenckim, a także nastawionym na biznes. Turyści nie rzucają się tam tak w oczy. Oczywiście jest ich dużo, ale też bez przesady. Widać, że dla miasta nie są oni priorytetem - trudno nawet znaleźć punkt gdzie sprzedają pamiątki. Warto się tam wybrać, szczególnie właśnie na jesień. Gdy w Polsce pada deszcz i robi się szaro, a tu jeszcze czuć lato. Jest to doskonale miejsce na krótki, miejski relaks. 


  

niedziela, lutego 26, 2017

Tra La La (Land)


W ramach zbliżających się wielkimi krokami Oskarów, postanowiłam się wypowiedzieć na temat tegorocznego faworyta. Zarazem zdecydowanego zwycięzcę, jeśli chodzi o liczbę nominacji - 14! Taki sam wynik do tej pory osiągnął jedynie Titanic (ostatecznie zdobył 11 statuetek) oraz Wszystko o Ewie (6 statuetek). Już wkrótce zobaczymy, czy uda mu się pobić rekord tego pierwszego. Osobiście mam nadzieję, że nie. Przynajmniej w kategoriach Najlepszy Aktor, Najlepsza Aktorka, Najlepszy Scenariusz Oryginalny. Tu mam lepszych, bardziej zasłużonych kandydatów. Jeśli chodzi o resztę... niech zwycięża, nawet może (i pewnie zgarnie) nagrodę za Najlepszy Film. Na zdrowie!
Czemu? Bo ludzie, my, potrzebujemy pozytywnych filmów! Szczególnie w obecnych czasach, gdzie głównie królują obrazy dramatyczne i sensacyjne. Zwyczajnie ciężko jest, wybierając się do kina, znaleźć coś sympatycznego, a jednocześnie nie będącego durnowatą komedią lub kolejną produkcją Marvela (DC stawia na durnowatość i mroczność). Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co miałabym oglądać gdyby nie istniały kina studyjne. Przypuszczam, że statystyczny Amerykanin ma jeszcze trudniejszy dostęp do dzieł niewchodzących do głównego, mainstreamowego nurtu. Romanie Gutku, dzięki Ci za kino i festiwale.
Owszem, nie uważam La La Land za wybitne dzieło, raczej zupełnie przyzwoitą komedię muzyczną. Nie mylmy tego gatunku z musicalem, bo do tego zdecydowanie mu daleko. Damien Chazelle i Justin Hurwitz twórcami kolejnego już filmu muzycznego. Jak widać mają do tego zdecydowany dryg. Whiplash byłam zachwycona, ale nie ma co ukrywać, nie było to kino miłe i przyjemne. Za to mocno wgniatające w fotel, długo zostające w głowie i uszach.  Swój kolejny, wspólny film zrobili bardziej pozytywny, ale też niecukierkowy, na szczęście! Wszelkie zarzuty jakie słyszę odnośnie tego obrazu dotyczą właśnie, o dziwo, strony muzycznej. Spowodowane jest to głównie tym, jak był on reklamowany. Niestety jako musical, którym przecież nie jest. Owszem mamy sceny tańca, kilka piosenek. Są one jednak tylko atrakcyjnym dodatkiem, a nie częścią narracji. A na pewno nie w takim stopniu, jak mamy to w prawdziwych broadwayowskich spektaklach. Z których spora większość została przeniesiona na ekrany kinowe. Tu mamy do czynienia z oryginalnym scenariuszem stworzonym przez dwóch kolesi po 30. Dlatego nie można po nich oczekiwać, że nie nakręcili kolejnego Chicago lub Nine. Zatrudnili w rolach głównych Goslinga i Stone, którzy mają świetną chemię ekranową, ale nie są przeszkoleni muzycznie. Trudno, nie to miało być najważniejsze. Chazelle postawił właśnie na chemię między aktorami. Tak, jak w Whiplash na charyzmę J.K. Simmonsa. W La La Land liczą się główni bohaterowie i ich marzenia, a nie perfekcyjny śpiew czy taniec. Ma być pięknie, a jednocześnie nostalgicznie. Jak w filmach z czasów Technicoloru Hollywood. 
Oskary, to nie święto ambitnego kina, od tego Ameryka na Roberta Redforda i Sundance. Tu liczą się masowi widzowie, a przede wszystkim wielkie wytwórnie i ich kasowe wpływy. Dlatego często decyzje komisji są bardzo przewidywalne, co niekoniecznie oznacza, że wygrywa najlepszy. Jak było widać na przykładzie zeszłorocznej gali, DiCaprio musiał wreszcie dostać nagrodę, choć nie trafiło na jego najlepszą rolę. Bywa... było, minęło. Zupełnie nie dziwi mnie, że La La Land ma tyle nominacji. Zwyczajnie wyróżnia się na tle pozostałych obrazów. Jest powiewem świeżości i hołdem złożonym dawnemu Hollywood, gdzie marzenia się spełniają. Choć należy uważać o czym się konkretnie marzy. Ja na przykład dziś marzę, że w nocy Isabelle Huppert i Casey Affleck otrzymają swoje statuetki.    

środa, lutego 15, 2017

Pocztówki z Barcelony


Trochę na spontanie udaliśmy się w podróż do Barcelony. Decyzja została podjęta podczas listopadowego, rodzinnego wieczoru. Uznaliśmy, że warto przy okazji tanich lotów i darmowego noclegu, udać się do stolicy Katalonii. Początkowo mieliśmy lecieć w czwórkę, ale ostatecznie była nas piątka (team szwagrów nie może być rozdzielany, szczególnie jak namiętnie gra w Hungry Shark!). I tak w styczniowy, śnieżny wieczór znaleźliśmy się na wrocławskim lotnisku. Polska zima nie chciała wypuścić nas ze swych objęć, 2 godziny spędziliśmy w samolocie czekając, aż śnieżyca minie i pas startowy zostanie oczyszczony z pokrywy lodowej. Z takim opóźnienie dotarliśmy do Girony, a tam przywitała nas ciepła noc i pastewny (wg niektórych ośli) zapaszek.
 

Uciekając od zimowej szarówki nagle znaleźliśmy się w słonecznym raju. Owszem po pierwszej euforii przypomnieliśmy sobie, że temperatura 14-15 stopni, to wcale nie upał. Należało zapiąć kurki, zawinąć się w szaliki i nałożyć czapki. Szczególnie dotyczyło to mnie, gdyż podróż (a właściwie czekanie na nią) nadwyrężyły moje siły i przeziębienie wygrało. Starałam się trzymać jak najlepiej, jednak co wieczór padałam ledwo żywa. Co nie zmienia faktu, że pomimo potwornego bólu gardła i smarkania, było warto. Nie tylko dla pysznego wina w baniaczkach oraz cudownego słońca...
 

... morza i miejskiej, prawie pustej plaży. Tu urządziliśmy sobie piknik w przerwie pomiędzy zwiedzaniem. To takie proste by smacznie i konkretnie zjeść. Wystarczą zielone oliwki (obowiązkowo z pestkami), mus z świeżych pomidorów, bagietka, sery i chorizo a do picia wspomniane wcześniej wino. Mniam, mniam, szczególnie jak można podziwiać taki widok. Jedynie uciążliwe są mewy, które zachowują się gorzej niż polskie gołębie.


Barcelona to nie tylko morze, ale także góry. Na szczęście liczne wspinaczki można ograniczyć do minimum. Jak się wie którędy iść, to dostępne są ruchome schody (widoczne na zdjęciu nie prowadzą do nieba, tylko parku Güell, stworzonego przez Gaudiego) lub kolejka linowa. Ach, jak ja kocham podniebne kolejki! My dwukrotnie zastosowaliśmy manewr mechanicznego wjeżdżania i schodzenia o własnych nogach. Uważam, że to najlepsza opcja, zwłaszcza jak się nie chce tracić czasu oraz energii. A schodzenie z górki też wzmacnia i pobudza mięśnie nóg. 
Ogólnie miasto świetnie zwiedza się pieszo, zwłaszcza że komunikacja miejska jest doskonale zorganizowana. Tylko nie liczcie na toalety publiczne, bo te chyba nie istnieją, nawet w fast foodach. Dlatego w wielu miejscach unosi się charakterystyczny zapach moczu. Przypuszczam, że w okresie upałów może być ciężki do zniesienia, zwłaszcza w okolicach gęstej zabudowy. Same wąskie uliczki Dzielnicy Gotyckiej mają mrocznie niesamowity klimat, nawet jak się nie czytało Zafona. Przyjemnie się w nich można zgubić, a na każdym rogu czeka jakaś knajpka, która zachęca do odwiedzin. My poprzestaliśmy na przetestowaniu pierożków i oczywiście piw rzemieślniczych (pochodzących głównie z krajów skandynawskich).


Panorama widoczna ze wzgórza, gdzie usytuowany jest park Güell (czyli w północno-środkowej części miasta). Cudowność! Dopiero z takiej perspektywy widać ogrom stolicy Katalonii. Tyle zieleni, palmy (!!!) i krzyczące zielone papugi. A w dali morze nad którym biesiadowaliśmy dzień wcześniej. Sam park sprawia wrażenie lekko bajkowego, z krętymi ścieżkami i kamiennymi mostami. Gdyby miało się czas i było jeszcze cieplej, można tam spędzić cały dzień. Ogólnie w mieście jest mnóstwo zieleni, gdzie każdy może wypocząć, odsapnąć. Myślę, że w miesiącach letnich jest to zbawienne, choć teraz też miło było się schować przed wiatrem wśród drzew. Posiedzieć na ławce, by dać wytchnienie zmęczonym stopom.


Widok z kolejnego wzgórza, tym razem znajdującego się w południowo-zachodniej części. Wzgórze Montjuic to olbrzymi teren, gdzie umiejscowiona jest m.in. forteca, cmentarz, Ogrody Botaniczne, Stadion Olimpijski, jak również Magiczna Fontanna. Niestety jedynie pobieżnie zwiedziliśmy  niektóre z tych miejsc, do reszty nie zdążyliśmy dotrzeć. Ciemność i głód wzywały nas do centrum. Schodzenie po trasie dawnego toru Formuły 1 jeszcze pobudziło nasz apetyt.
Po tym zdjęciu dopiero widać, że Barcelona nie jest jedynie miejscem turystycznym, ale przede wszystkim jedną z potęg gospodarczych Europy.  Tu widoczny jest niewielki fragment portu, co przyprawia o zawrót głowy. Nie potrafię sobie wyobrazić, ile przeróżnych towarów znajduje się w tych hangarach. I do, lub z jakich krajów wypływają. Tu widać cały świat.


Zwiedzanie miasta, a w szczególności jego najważniejszych zabytków to olbrzymi koszt. Gdy do wyboru jest wejście do Katedry lub wypicie piwa oraz zjedzenie czegoś pysznego, wtedy wybór jest nader prosty. A jak jeszcze przeliczymy euro na złotówki, och można złapać się za głowę. My postanowiliśmy skupić się na plenerach i gastronomii, a nie wnętrzach. Dlatego ograniczyliśmy się do zobaczenia od wewnątrz jedynie Sagrada Familia. Największe osiągnięcie Gaudiego nadal jest w budowie, cały czas od 1883 roku. Planowany koniec prac chwilowo jest zapowiedziany na 2028 (wg wikipedii), ale jak będzie, zobaczymy. W każdym razie robotnicy ciągle się uwijają, a zwiedzający finansują ich pracę. Tak, tak, pieniądze za bilety są przeznaczane na wykończenie budowy, więc tym bardziej można wykosztować się te 15 euro. 


I muszę przyznać, że warto. Jest mega! O ile zazwyczaj tego typu miejsca robią przede wszystkim wrażenie zewnętrzne, tu wnętrze urzekło mnie zdecydowanie bardziej. W przypadku Duomo lub Notre Dame powala piękno budynku, a sam środek z natłokiem obiektów sakralnych  przytłacza i nudzi. Dodatkowo tłum zwiedzających nie pozwala na chwilę wyciszenia. Tu mamy tego odwrotność. Oczywiście obie Fasady są niesamowite, i jednocześnie tak odmienne. Trudno aż uwierzyć, że są częścią tej samej budowli. Kościół, choć cudowny z zewnątrz, dopiero w środku pokazuje geniusz Gaudiego. Ta przestrzeń, te kolumny przypominające drzewa z konarami i witraże przez które wpada światło. Boskie! W takim miejscu można zrozumieć co znaczy kamienny las. Mogłabym tam siedzieć godzinami i gapić się. A jak się tam dźwięk rozchodzi, coś wspaniałego! Wiadomo, że jak zakończą się prace budowlane, to wnętrze też się zmieni. Dlatego warto pojechać do Sagrady zanim stanie się w pełni uczęszczanym kościołem.


Mniam, mniam... owoce morza, świeże owoce morza, dużo świeżych owoców morza.  Zjedliśmy na widocznym zdjęciu małże, które pani uczynnie nam otworzyła. Dziwne, ale ostatecznie dobre. Nikt nie miał odwagi skosztować jeżowca. Muszę przyznać, że nie spróbowaliśmy także słynnej paellii katalońskiej. Za to wieczór, po rajdzie Formuły 1, zakończyliśmy w knajpie z tapasami. Było dużo wina i różnych owoców morza. Wszystkie pyszne, choć niestety ostatecznie niektórych z nas dopadła klątwa faraona. Ale co cię nie zabije, to cię wzmocni, następnym razem nie jemy ośmiornicy! Kocham południe Europy nie tylko za frutti di mare, ale głównie za świeże, wygrzane w słońcu warzywa i owoce. Ach, ta pasta z pomidorów i oliwki!


Selfi z palmą musi być! Nie mówimy żegnaj Barcelona, tylko do zobaczenia. Mam nadzieję, że wkrótce. Bo chociaż nie wzbudziłaś we mnie takiego zachwytu jak Berlin (zabrakło zaskoczenia), to z chęcią odwiedzę cię w cieplejszym okresie i będąc w pełni sił. W pełni spełniłaś moje oczekiwania, a sporo miejsc jeszcze zostało do odwiedzenia. A i koniecznie musimy iść z M na mecz!

poniedziałek, sierpnia 22, 2016

Były sobie pewne wakacje


Dopiero był koniec czerwca i małe wakacje w Puszczy, a tu już minęła połowa sierpnia. Mój wyczekiwany urlop był i po chwili się skończył. Musiałam wrócić do rzeczywistości, choć to jakoś do końca się jeszcze nie udało. Zresztą po co, skoro lato nadal trwa? Co z tego, że w mieście, tu też można wypoczywać i korzystać z plażowania. W zeszłym roku omawiałam wrocławskie i okoliczne kąpieliska oraz ich stałych bywalców. Jakoś tym razem, jeszcze, nie zawitałam w tamte okolice. Jednak w ostatni dzień urlopu wybraliśmy się do Kopalni, której fragment widać powyżej. Muszę przyznać, że miejscówka spełniła moje, dość wygórowane oczekiwania. Jezioro owszem jak bajoro... już dawno pogodziłam się z tym, że nie mogę oczekiwać krystalicznie czystej wody i urzekających widoków. Jednak całkiem sporo tej wody, a dodatkowo teren wokół całkiem pokaźnych rozmiarów. Każdy znajdzie coś dla siebie: plażę z atrakcjami dla dzieci, świeżą trawę lub mini pomosty do leżakowania, a także odludną wyspę. Porządnie wyposażoną strefę gastronomiczną, wypożyczalnię kajaków, a dla spragnionych dodatkowych atrakcji Kopalnia funduje co weekend różne eventy, a nawet nocne imprezy. Ogólnie nie jest źle i na pewno warto odwiedzić to miejsce w upalne, miejskie dni. Szczególnie, że tłumów nie ma, jest czysto i blisko.


Mój osobisty, letni raj - Puszcza, Sajno... tu konkretnie Skowronek, gdzie przez większość dnia masz słońce, w zależności od wyboru plaży. Co wcale nie jest tak łatwe do osiągnięcia nad najcichszym augustowskim jeziorem. Jeziorem, a nie bajorem...  czyli owszem widoczność nie zawsze jest najlepsza, ale to raczej z powodu glonów, a nie mułu. Za to ten krajobraz, wspaniały! Skowronek powoli wraca do lat świetności. Oldskulowy bar znów działa, może bez rarytasów, ale ten widok z tarasu wiele rekompensuje i frytki są! Rowery wodne i kajaki też można wypożyczyć, oczywiście jak się ma szczęście i trafi na kogoś w recepcji, co wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Ogólnie można tu miło spędzić czas, i na dodatek bez atrakcji w postaci motorówek, skuterów i innych silnikowych pojazdów wodnych, których pełno nad Neckiem czy Białym. A i przede wszystkich bez pempuchów. Oczywiście wejście do jeziora zajęło mi jak zwykle trochę dużo czasu. Owszem temperatura wody jak najbardziej zachęcała do zanurzenia. Niestety w odwrocie do temperatury powietrza, która zniechęcała do wynurzania. Dlatego radość nie trwała zbyt długo, ale potem były frytki! 


Nie byłoby lata bez Nowych Horyzontów. Tym razem w wersji na full, czyli z urlopem i karnetem, by w pełni wykorzystać festiwalowy czas. Skończyło się na (tylko) 33 filmach, prawie codziennych wieczorach w Arsenale na koncertach, wielu (och, wielu) kubkach Jamesona, 10 dniach pobudek o 8:15 by zarezerwować wejściówki. Licznych rozmowach o filmach i nie tylko, niespodziewanych spotkaniach i świetnej zabawie. Pięknie dziękuję, nawet za filmy na których ledwo wysiedziałam, a także ten z którego wyszłam. Znów się okazało, że się nie znam, a przynajmniej mam kompletnie inny gust niż ludzie z FIPRESCI. Ale o tym innym razem. Było cudownie, choć czasem bolało!

sobota, lipca 02, 2016

Początek wakacji - Puszcza na spontanie


W ostatnich dniach czerwca wybrałam się na małe wakacje. Można stwierdzić, że bardzo małe - dwa dni w podróży i trzy dni wypoczynku. W pierwotnych planach był Berlin, jednak ostatecznie nie wypalił ten pomysł. Nie zastanawiając się długo zdecydowałam, że skoro Zachód chwilowo odpada, należy udać się na Wschód. A jeśli chodzi o Wschód, to najlepszym miejscem na Ziemi jest oczywiście Puszcza. Puszcza tuż przed sezonem, bez tłumu pempuchów, ale już upalnie wakacyjna. Czysta woda w prawdziwych jeziorach, marzenie! 
Niestety pech nie chciał odpuścić mego wyczekiwanego urlopu i podróżując ekskluzywnym ekspresem Intercity przeziębiłam/przegrzałam się. Taki wysoki standard, że aż klimatyzacja się zepsuła. Nawet w pierwszej klasie był potworny zaduch, otwarcie okna nie pomagało, a mi wręcz zaszkodziło. Oczywiście picie zimnego piwa następnego dnia po podróży, w upał, też nie było odpowiednie w walce z zarazkami. Ale jak tu oglądać Euro bez chłodnego, procentowego, gazowanego napoju? Miałam pić herbatkę? Za duże emocje, szczególnie jak jednego dnia są trzy mecze fazy pucharowej. I niestety kolejny dzień spędziłam w łóżku bawiąc się w niemowę i próbując zregenerować organizm zapadając w śpiączkę. W poniedziałek czułam się zdecydowanie lepiej, choć mocna chrypka jeszcze nie odpuściła. Za to upał zelżał i zachmurzyło się. Dlatego (oprócz choroby) nie dane mi było tym razem zanurzyć nawet stopy w jeziorze, o nurkowaniu nie wspominając. Mam jeszcze na szczęście szansę w sierpniu.  


Wypad można byłoby uznać za stracony, ale ostatni dzień zrekompensował mi wszelkie wcześniejsze niedogodności. Najpierw Babcia zafundowała na obiad te wspaniałości widoczne powyżej. Uprzedzając rodzinny bulwers, były kupowane. Podobno w najlepszej miejscówce tuż za knajpą w Płaskiej (tam czynne dopiero od lipca). Oczywiście były dobre (moim zdaniem trochę za słone), ale babcine kartacze zwyciężają nawet nad cepelinami wileńskimi i żadne im nie dorównują. Później udałam się z Mamą na lumping, gdzie upolowałam najpiękniejszą, najcudowniejszą bomberkę i kilka innych skarbów. Wszystko w ekstra promocyjnych cenach. I jeszcze moi Włosi rozgromili i wyeliminowali obecnych mistrzów Europy, Hiszpanów. Zrobili to w mega pięknym stylu, zupełnie do nich nie podobnym. Tym bardziej zachwycającym.
Oficjalnie: pierwszy raz od nie wiem kiedy wypoczęłam na urlopie! Może dlatego, że miałam minimalną aktywność towarzyską. Teraz tylko czekać na ten długi urlop, który zapowiada się bardzo intensywnie. Czyli wrócę bardziej zmęczona niż gdy się na niego wybierałam. Ale o tym dopiero będę mogła opowiadać.

piątek, kwietnia 08, 2016

Łobuzy

Lars

Moje Łobuzy od czasu do czasu pojawiają się na zdjęciach na blogu, ale jakoś do tej pory nie doczekały się własnego posta. Po tylu latach jest to swego rodzaju niedopatrzenie z mojej strony. W końcu są niezmiennym elementem mego życia od połowy 2012 roku, co oznacza, że wkrótce będą obchodzić 4 urodziny. Czyli jesteśmy praktycznie równolatkami! 
Przyznam, że nie są mistrzami pierwszego wrażenia. Zazwyczaj niechętnie witają się z obcymi, a właściwie nawet udają, że nie istnieją. Niekiedy potrafią się tak schować, że znalezienie kota graniczy z cudem. Za to, gdy już kogoś polubią/poznają są chodzącymi przylepami, wiecznie domagającymi się głaskania i zainteresowania. Oba są mega gadulskie, a w szczególności Szela, która praktycznie non stop musi być w centrum uwagi - np. asystuje przy śniadaniu siedząc na sąsiednim krześle lub rozpycha się na zajmowanym przeze mnie. 
Może nie widać, ale rodzeństwem. Znalezione pod lasem, złapane i przywiezione do domu przez mamę H., gdy miały około 4 miesięcy. Niby zaliczane do "dachowców", mocno różnią się od typowych przedstawicieli tej rasy. Spłaszczone i szerokie pyski, krępa budowa oraz wyjątkowo długie i puchate futro sugerują mieszankę z jakąś leśną odmianą. Jedynie odwagi nie odziedziczyły po dzikich przodkach.
Nie wyobrażam sobie obecnie życia bez ich towarzystwa i przy okazji wszelkich wyjazdów zawsze tęsknię za łobuzami. Chociaż Lars mógłby sobie czasem odpuścić pobudki gdy tylko wschodzi słońce. A Szela bardziej dbać o czystość i świeżość powietrza.

Szela

czwartek, marca 31, 2016

Marcowy wycieczkowy chillout


Muszę przyznać, że praktycznie cały marzec obijałam się kinowo. W szczególności chodzi o wysokiej klasy filmy niedostępne w multipleksach. Choć pewnie niektóre są tam puszczane. Owszem odwiedzałam ukochane NH, ale jedynie w ramach akademii polskiego. Taki teraz czas, że po sezonie oskarowym następuje chwilowy zastój i niewiele się dzieje. Można nieco odpocząć, wyłączyć przegrzane szare komórki. Oczywiście także nadrobić zaległości lub w moim przypadku nawet zawitać do multipleksu na zabawę dla mas (ale bez popcornu). Dokonałam tego aż dwukrotnie w przeciągu 4 dni w dwóch różnych miastach! Muszę przyznać, że ogólnie nie jest najgorzej. Jednak smród przypalonego popcornu, a w szczególności ten ciąg durnowatych reklam jest przytłaczający. Za drugim razem byłam już lekko podirytowana pakietem sponsorskim i z utęsknieniem wspomniałam NH czy DCF. No, ale gdzie indziej miałam obejrzeć "Deadpoola"?
Poza lenistwem kinowym udzieliło mi się również lenistwo imprezowe. Jak mogło by inaczej skoro w większość weekendów  przebywałam poza Wrocławiem. Bycząc się na "stosiowej" kanapie z pakietem krówek pod ręką, podziwiając pejzaże wałbrzyskie lub ładując akumulatory i garderobę w Puszczy. A wszystko z kolejnymi lekturami w dłoni. 
I właśnie tego było mi trzeba! Nadrobiłam gigantyczne zaległości książkowe, spotkałam kochane osoby, formalnie odpoczęłam. Dlatego z czystym sumieniem zamówiłam karnet na NH i znów (po latach) w pełnym pakiecie będę mogła zanurzyć się w kino artystyczne. Możliwe, że to ostatni raz, zobaczymy.
Jedynymi istotami niezadowolonymi z moich wycieczek były dwa łobuzy pozostawione pod opieką G. W ramach rekompensaty cały praktycznie kwiecień przesiedzę w mieście. Chodząc do kina, na party i planując co, gdzie i jak. Czyli dla odmiany miejski kwietniowy chillout. 

sobota, marca 26, 2016

Przedwiosenny triping


Szczawno-Zdrój

W ramach wiosennego, marcowego rozruszania urządziłam kilka wycieczek po Polsce... Toruń, Łódź, Wałbrzych, Augustów. W tej dokładnie kolejności, z przerwami na powroty do pracy. Oczywiście mój ulubiony środek transportu (PolskiBus) jak zwykle stanął na wysokości zadania, szczególnie w wersji Gold z lodami truskawkowymi, mniam mniam. Szybko, tanio, sympatycznie, a także z dostępem do WiFi, właśnie tak wygląda doskonała wycieczka. Miło zaskoczyły Koleje Dolnośląskie, które bardzo sprawnie i przyjemnie zapewniły podróż do Wałbrzycha. W odwrocie do nieśmiertelnych i coraz droższych PKP Intercity, gdzie oczywiście praktycznie komfortu brak, a opóźnienia są stałym i obowiązkowym elementem. Skorzystałam z ich oferty jedynie z braku innych opcji i mam wrażenie, że podobnie było z resztą podróżujących.
Przyznam, że wszystkie podróże i odwiedziny sprawiły mi wiele przyjemności, szczególnie że każda miała zupełnie innych, chociaż zawsze wypoczynkowy charakter. W Toronto leżakowałam z królikami oraz odwiedziłam wieczór oskarowy z niemiecką telewizją. A nawet spędziłam niezapomnianą chwilę z Kardashianami! W Udzi zajęłam się pracą ręczną, a także leżakowaniem z kotami, właściwie to koty na mnie leżakowały. W Walku miałam najwięcej zwiedzania i kultury nietelewizyjnej, co nie dziwne skoro tam tv brak. Puszcza oczywiście jest samą przyjemnością, niezależnie po co się tam jedzie. A także okazją do lumpingu, gdzie zawsze odnajdzie się jakieś perełki. 
Dzięki moim małym wakacjom wreszcie załadowałam akumulatory po ciężkiej zimie!   


Widoki z polskichbusów - Polska

niedziela, stycznia 24, 2016

Kryzysu filmowego ciąg dalszy


Trzymając się postanowienia: maksymalnie jeden film dziennie, oglądam oskarowe nominacje i z każdym kolejnym obrazem jestem coraz bardziej zawiedziona. Z niewielkimi wyjątkami, oczywiście, ale o nich innym razem. Obejrzałam już wszystkie dzieła nominowane do głównej nagrody, oprócz "Mostu szpiegów" Spielberga. To postanowiłam sobie darować z premedytacją, gdyż nic nie zachęciło mnie do tego typu poświęcenia. Muszę przyznać, że członkowie Akademii (nad ich głowami już zgromadziły się czarne chmury przez podejrzenie o dyskryminację rasową) chyba typowali na chybił trafił lub nie mieli w czym wybierać. Druga opcja jest jednak mało prawdopodobna. Serio "Mad Max" lub "Brooklyn"? Nie twierdzę, że to złe filmy, ale raczej zaliczyłabym je do klasy przeciętnych, do oglądania z nudów. A tu proszę, znajdują się w gronie 8 najlepszych obrazów minionego roku. 
Tylko czy pozostałe tytuły również zasługują na to miano? Moim zdaniem właściwie tylko dwa: wspaniały, wciągający i wzruszający "Room" oraz bulwersujący i doskonale zagrany "Spotlight". Reszta... kompletnie bez szału. Owszem warto zobaczyć "The Big Short" dla Christiana Bale'a, ale całość jakoś wydaje się niespójna i chaotyczna. Co nawet widać po grze pozostałych (aktorów z pierwszej półki), nawet ich nie wciąga opowiadana historia. "Marsjanin", czyli najlepsza komedia/musical roku (sic!) zrobiona w typowo amerykańskim/hollywoodzkim stylu. Ridley Scott doskonale potrafi manipulować emocjami, wzruszać do łez cukierkową opowieścią. Cholera w tym filmie nie ma żadnego negatywnego bohatera, nawet Chińczycy poświęcają swoje ściśle tajne plany dla jednego porzuconego botanika (och jakie to szczęście, że nie zostawili programisty, ona by raczej ziemniaków na Marsie nie wyhodowała!). Do oskarowej 8 brakuje, tylko "Zjawy"... filmu na którym tak mocno się zawiodłam, że aż robi mi się słabo z jego powodu. Jak Inarritu mógł zrobić coś takiego po wspaniałym "Birdmanie" czy "Amores perros"? Skąd pomysł na tak nudny i bezsensowny scenariusz? Doświadczony traper daje się zaskoczyć niedźwiedzicy z małymi, odzyskuje siły po walce z 200 kg grizzly, a jego syn umiera od jednej rany nożem, serio? I do tego te wizje nic nie wnoszące do fabuły, tylko dodatkowo przeciągające. Jedyne co jest dobre w tym filmie, to zdjęcia (no piękna i surowa ta dawna Ameryka, ehh!), charakteryzacja i Tom Hardy (jak zwykle!). Ani Leo, ani Inarritu nie zasłużyli na zwycięstwo. Ale cóż Leo już tak długo czeka, że dziś na pudlu wyczytałam, że chce zagrać Putina, więc może lepiej niech dostanie tego Oskara.
Twórca "Birdmana" nie jest jedynym reżyserem na którym się w ostatnim czasie zawiodłam. Do tego niechlubnego grona muszę dorzucić Tarantino za marną "Nienawistną ósemkę" (czy to jakieś pokrętne nawiązanie do 8 najlepszych filmów?), gdzie nawet muzyka, jej brak, nie bronią obrazu, a tym bardziej przegadanej fabuły. Todda Haynesa za zbyt grzeczną "Carol". Dobrze zagraną i piękną od strony wizualnej, jednak po twórcy "Velvet Goldmine" i "Mildred Pierce" spodziewałam się większej odwagi i śmiałości. Szczególnie jak się widziało "Życie Adele", to relacja ukazana w "Carol" trąci pruderią. O Ridley'u już wspomniałam wcześniej... Po "Joy" Russella jakoś też nie spodziewam się rewelacji, ale tu mogę się jeszcze mylić. W tym tygodniu zobaczę "The Danish Girl" i mam nadzieję, że przynajmniej nie zawiodę się na Eddiem. 


Przyznam, że nie wiem jakim cudem "Steve Jobs" nad którym zachwycałam się jesienią został praktycznie pominięty przez Akademię. Owszem Fassbender i Winslet mają nominacje, ale gdzie Boyle (reżyseria) i Sorkin (scenariusz)? Mogłabym wymienić jeszcze kilka obrazów, które spokojnie mogłyby zdobyć złotą statuetkę. Cóż nie jestem członkiem Akademii... Na szczęście w kategorii filmu zagranicznego są mocne pozycje, na czele z arcydziełem widzianym wczoraj (ach!) "Syn Szawła" oraz delikatnym i klimatycznym "Mustangiem". Jak widać w obecnych czasach najlepiej liczyć na kino europejskie, amerykańskie/niehollywoodzkie oraz debiutantów (Laszlo Nemes) i reżyserów, którzy dopiero zaczynają swoją drogę - Lenny Abrahamson "Room", a wcześniej "Frank", czy Tom McCarthy "Spotlight", wcześniej bardzo dobry "Drużnik". 
Jak podaje prasa, w Akademii mają nastąpić wielkie zmiany, czy one rzeczywiście coś zmienią zobaczymy. Zawsze (och, na szczęście) oprócz hollywoodzkich nagród mamy własne europejskie, a także warto pamiętać o Toronto a przede wszystkim Sundance, które obecnie trwa.

niedziela, stycznia 17, 2016

Resetowanie i odwyk


Szarość, mgła, ponuro. Wypadałoby zapaść w sen zimowy i obudzić dopiero gdy aura będzie bardziej sprzyjająca. W takiej pogodzie tylko wszelkie wirusy, bakterie i inne zarazki mają high life. Nic nie stoi na przeszkodzie, by się rozwijać i atakować bezbronne ludzkie organizmy. Dlatego w takie dni nie ruszam się z domu. Koty też nie mają ochoty na szaleństwa, wolą cały dzień wylegiwać się i drzemać.
Bronię się z całych sił, ale na poprawę chwilowo nie liczę. Znów wciągam kolejne filmy, nadganiam zaległe odcinki seriali. Tylko przyjemności jakoś w tym mniej, gdzieś wyparowała. Pora na odwyk lub przynajmniej zminimalizowanie nadmiernych treści. Mózg ostatnio nie przyswaja ich prawidłowo, czyli należy przystopować. Przestawić się z obrazu i dźwięku na słowo pisane. Mam tyle książek do nadrobienia, że aż jest mi wstyd. O maszynie do szycia i planach wykrojów nawet wolę nie wspominać...



"Co za dużo, to nie zdrowo", święta prawda, nawet jeśli (niestety) dotyczy filmów i innych przyjemności. W pewnym momencie, w celach zdrowotnych, należy przystopować i ograniczyć wszelkie używki. Ostatecznie przestawić na inne. W końcu jakieś uzależnienia trzeba posiadać. Dlatego oficjalnie staram się oglądać maksymalnie jeden film dziennie. Zbliża się czas oskarowy, więc nie mogę kompletnie zerwać z nałogiem, bo potem będzie ciężko trzymać normę. Za to dużo czytam, ale też w granicach rozsądku. Koty też preferują słowo drukowane, bo uwielbiają układać się na wszelkich kartkach i książkach rozłożonych w pokoju.