niedziela, lipca 28, 2013

Upalna senność

Szelinda w promieniach słońca.

Wiem, że jakiś czas temu (całkiem niedawny) narzekałam na brak słońca, deszcz, wilgoć i inne takie. Jednak to przegięcie w drugą stronę, to lekka przesada! 

Opuszczenie w taki dzień jak dziś bezpiecznego schronienia - cienia domu grozi poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. Poparzenie, udar, ból głowy, przegrzanie... Tu przynajmniej mam wiatrak, który pobudza jakikolwiek ruch powietrza, sorbet malinowy w ramach obiadu, a także miękką kanapę poza zasięgiem słońca. Ruszenie się gdziekolwiek jest niemożliwe, wymagałoby za dużej porcji mocy. Energia substratów  przeważa nad energią produktów, więc wywoływanie reakcji pociągałoby za sobą zbyt wysokie koszty. Czyli jest kompletnie nieopłacalne, czasochłonne oraz niepotrzebne.  

Lepiej pozostać na miejscu. Zaległości książkowe i filmowe tworzą poważne, lekko chwiejne wieże: materialną (na parapecie) i wirtualną (w pamięci komputera). Pora nad nimi nieco zapanować i wymienić niektóre, zbyt stare elementy. Bo wciąż przybywa nowych, coraz ciekawszych. 

Jednym z nielicznych plusów upałów jest panująca w mieście cisza. Wszystkie dzieciaki zostały wysłane nad najbliższą wodę. Staruszkowie zamiast konferować na ławce, siedzą w domach przed niedzielnym TV - część z nich może nawet darowała sobie pielgrzymkę do dusznego, śmierdzącego kościoła. Okoliczni piwni krzykacze też się pochowali, nikt nawet nie ma siły, by puszczać muzykę. Upalna, świetlista cisza, w tle jedynie delikatny szum wiatraka i od czasu do czasu miauknięcie cierpiącego z gorąca kota.  


środa, lipca 24, 2013

Miejskie plażowanie


Jak co roku, nieco debilnie, zaplanowałam urlop w sierpniu. Oczywiście pod koniec sierpnia, bo: "dekorator nie może iść na urlop, gdy rozpoczyna się nowa kolekcja/sezon". Oznacza to, że prawdopodobnie po raz kolejny ominie mnie kąpiel w jeziorze. Wiem, że nawet pod koniec lata woda formalnie ma temperaturę optymalną. Jednak, gdy na powietrzu jest 20-23 stopnie, to w moim przypadku zanurzenie się w jeziorze zajmuje minimum godzinę. Co gorsza niekiedy wejście nie kończy się sukcesem.

Z racji powalających upałów oraz znacznej ilości wolnych dni, postanowiłam się przełamać i udać na basen miejskich. Okazało się, że nie taki diabeł straszny. Szczególnie w środku tygodnia i w godzinach około południowych miejskie plażowanie, to sama przyjemność. Miejsca na trawie sporo, krzycząca dzieciarnia skupia się w rejonie brodzika i raz na pół godziny przybiega tłumnie na zjeżdżalnię. Ludzi pływających (w głębokim basenie) właściwie brak, wszyscy preferują wylegiwanie się przy brzegu. Czyli można spokojnie wykonać kilka rundek krytą żabką bez kolizji. Teren pełen zieleni, nie słychać właściwie samochodów pędzących Mostem Millenijnym. Do szczęścia wystarcza dobre towarzystwo, coś do poczytania i oczywiście okularki do pływania.

Aaa i krem z filtrem co najmniej +40, bo przy trupio-bladej cerze słońce to cichy zabójca. Nie wspominając o tatuażach, które nie przepadają za opalaniem i kąpielami w chlorowanej wodzie. 


piątek, lipca 19, 2013

rytm i tempo


Z racji posiadania wolnego w tygodniu, a także sprzyjającej aury pogodowej, jeżdżę rano nad Odrą. Oczywiście rano, czyli 11-12. Jeszcze nie zwariowałam na tyle, by wstawać o 8 i wskakiwać na rower. Tuż przed południem to idealny czas, minimalny ruch na ścieżce, brak szalejących i wrzeszczących dzieci z nieodpowiedzialnymi rodzicami, pojedyncze jednostki z pieskami oraz okazjonalni odrzańscy plażowicze. Sielanka.

Dodatkowym plusem jest trasa. Równiutka kostka z wyraźnie wyznaczonym podziałem dla pieszych i rowerzystów. Wieje przyjemny, choć niekiedy zwalniający jazdę, wiatr od rzeki. Przy intensywnym i mocno dającym się we znaki słońcu, ścieżka wiedzie prosto pod zbawiennym cieniem, które zapewniają okoliczne drzewa. Prawie Puszcza! Chociaż po dokładniejszej obserwacji widać, że wszystko to liściaste rośliny. Żadnej sosny, świerku czy jodły. A Odra nie umywa się do Sajna, a nawet Necka. Jednak jak się nie ma tego co się lubi, to się lubi to co się ma. Koniec narzekania! 


Jednym z nielicznych felerów samotnego pedałowania jest odpowiednie tempo. Gdy się jeździ z drugą osobą, to automatycznie wzajemnie się dopasowujemy. Po niedługiej chwili udaje się wypracować optymalną, zadowalającą prędkość. Dodatkowym ułatwieniem jest rytm rozmowy, która toczy się miło niespiesznie. To wszystko składa się na przyjemne i nie męczące tempo jazdy.

Problemy pojawiają się, gdy jeżdżę sama, oczywiście w słuchawkach na uszach. Playlista, którą posiadam jest, jak się okazało, mocno zróżnicowana. Może nie tyle pod względem gatunku, ale tempa. Ta właśnie zmienność szybkości i mocy odbija się na rytmie mojej jazdy, która w niczym nie przypomina jednostajności. A to jej mi brakuje, szczególnie, że moja kondycja jeszcze nie jest w najlepszym stanie.

Muszę stworzyć odpowiedni zestaw rowerowy, który nie wykończy moich mięśni, płuc i tyłka. A jednocześnie nie będzie miał żółwiej prędkości. Istnieją przecież listy na aerobik, czy inne takie tam wygibaso-ćwiczenia. Powinny też być playlisty dla rowerzystów, w zależności od stopnia zaawansowania lub determinacji. Najlepiej od razu do pobrania na telefon. A może już są?


poniedziałek, lipca 15, 2013

Dziewczyna z lilią (smutna bajka dla dorosłych dzieci)


Historia w skrócie wygląda tak:
On, nieco nieporadny życiowo i bujający w chmurach, poznaje Ją. Zakochują się podczas tańca, mamy oświadczyny na lodowisku, potem wyścig ślubny. Przezroczysta limuzyna wiezie ich na miesiąc miodowy i... Tu kończy się kolorowa bajka. Żadne z nich nigdy nie pracowało, a przynajmniej on - ma formalnie odpowiednio duży zapas mamony w sejfie. Ale Ona jest śmiertelnie chora, a pieniądze znikają nie wiadomo kiedy. On poświęca się i przyjmuje każdą pracę, jednak wkoło niej nadal więdną kwiaty.

Idąc na seans nie wiedziałam, że wybieram się na nowe dzieło Michela Gondrego. Prawdopodobnie wtedy miałabym trochę inne nastawienie. Jego filmy nie należą do klasycznego współczesnego kina francuskiego, które jest dostępne na polskich ekranach. Jednak po pierwszej minucie wiedziałam, że znów zawitałam do świata autora "Jak we śnie" i genialnych teledysków Bjork z lat 90-tych. I byłam zachwycona, niestety nie trwało to długo. 

Zaczęło się jak zwykle - kolorowo i surrealistycznie. Pierwsze skojarzenie: Miś Uszatek na wycieczce w Paryżu. Urocza, bajkowa historia miłosna. W tle pseudo filozoficzne gadki, jednak niezakłócające głównego romantycznego wątku. Jednak po godzinie kolory znikającą, scenografia zaczyna się sypać i gnić. Robi się coraz bardziej ponuro i depresyjnie, ale nadal masz nadzieję na happy end. Po czym wychodzisz z kina i nic nie mówisz. Czemu? Bo nie lubię, jak ktoś niszczy bajkowy świat i zmienia go rzeczywistość po wybuchu bomby.  



Zdecydowanie preferuję wcześniejsze dzieła Gondrego. "Jak we śnie" ma idealnie wymierzoną ilość pluszowych, elektronicznych i innych fantastycznych stworów. W "Dziewczynie z lilią" jest ich stanowczo za dużo. Szczególnie w pierwszej części można dostać oczopląsu od tego nadmiaru. Bohaterzy grani przez Bernala i Gainsbourg funkcjonują w normalnym realnym świecie i równolegle mają drugi stworzony podczas snu. Tam pluszowy konik potrafi biegać, a maszyna do cofania się w czasie naprawdę działa. Jest to bezpieczne i szczęśliwe miejsce. W najnowszym filmie postacie Gondrego nie są twórcami, dla nich ten fantastyczny, straszny świat to jedyna rzeczywistość. Bajkowość nie oznacza już opowieści w stylu Disneya, raczej bracia Grimm grają tu pierwsze skrzypce, a także "Królowa Śniegu" Andersena.



Moim ulubionym filmem jest "Zakochany bez pamięci". Nie ma stworów z bajek i koszmarów, jest tylko genialny pomysł na historię pewnej, bardziej lub mniej szalonej pary i ludzi z jej otoczenia. To co dodatkowo przeszkadza w "Dziewczynie...", to natłok niepotrzebnych postaci. Przy napisach końcowych widać, że rodzina reżysera chciała zaistnieć na wielkim ekranie. W "Zakochanym..." pomimo sporej ilości znanych nazwisk wszyscy mają określoną i wydaje się kluczową dla filmu, rolę do odegrania. Nie ma zbędnych wypełniaczy, wszystko jest perfekcyjnie dopracowane.

Ogólnie "Dziewczyna z lilią" zawiodła moje zaufanie do filmów w stylu urban-fantasy. Wcześniejsze dzieła magika Gondrego dawały nadzieję, najnowsze jedynie rozbudza, by następnie ją zmiażdżyć pod tekturowym czołgiem. Mam wrażenie, że tworzenie przestało sprawiać panu Michelowi przyjemność. Albo tak skupił się na fantastycznych detalach, że zapomniał o najważniejszym, czyli dobrej historii.