piątek, listopada 29, 2013

Zakochane Dzieci Nocy


Jaki film może być lepszym otwarciem AFF, jak nie najnowszy Jarmusch z niesamowitą Tildą i cudownym Tomem aka Lokim? Hmm, po dłuższym zastanowieniu mogłabym coś wymyślić, ale nadal jest to jeden z moich zdecydowanych faworytów. Czemu?

Po pierwsze muzyka... Gdy tylko zasiądzie się w fotelu kinowym porywa Cię Wanda Jackson z "Funnel of Love". Ten chropowaty głos, dziwny męski chórek tle oraz gitara i już odpływasz z Adamem z Detroit do dalekiego, egzotycznego Maroka, gdzie mieszka jego wieczna ukochana, Eva. Platynowa, rozczochrana wędruje wąskimi uliczkami w rytm tradycyjnej muzyki marokańskiej, by odwiedzić dziwacznego przyjaciela Marlowa (czyżby Żyda-Tułacza, a może Szekspira?) i zdobyć pożywienie. O ile przy Evie bujasz się w takt arabski, to przy Adamie zapadasz się w europejską XIX-wieczną muzykę smyczkową lub gitarowe, rockowe brzmienie. Cała ścieżka dźwiękowa jest bardzo zróżnicowana, jednak tworzy jedność, wspaniałą całość. Szczególnie urzekający jest ostatni utwór w wykonaniu Yasmine Hamdan. A nawet ulubiony utwór Avy, Soul Dracula (1977 rok), pasuje jak ulał do jej cukierkowo-futerkowej, niezrównoważonej osobowości.  

Muzyka urzeka, za to obraz jest lekko przytłumiony, można powiedzieć oficjalnie -wchodzimy w tryb nocny. Jednak nie ma co się tu dziwić, w końcu oglądamy historię Dzieci Nocy. Jak przystało na prawdziwe, klasyczne wampiry, głównych bohaterów zabija światło dzienne. Na szczęście nie ma tu "dziennych pierścieni", "True Blood", rodziny Cullenów żywiącej się tylko zwierzęcą krwią, ani wielu innych nowości popkultury, które sugerują że wampiry to trochę "inni" ludzie. Jarmusch funduje nam prawdziwych krwiopijców, którzy co trzeba przyznać nie do końca odnajdują się w nowoczesnym świecie. Szczególnie Adam, który tkwi w swoim mieszkaniu wypełnionym przeszłością (kolekcja gitar i płyt, niedziałająca WC), nie może pogodzić się z tym, że sentymentalizm odszedł. Pewnie dlatego na swoje miasto wybrał Detroit. Miasto widmo, niegdyś centrum przemysłowe/motoryzacyjne Stanów, obecnie ruina (w 2013 ogłosiło upadłość), gdzie wrzucenie trupa do ścieku powoduje jego natychmiastowe rozpuszczenie. Nie bez przyczyny Marlow oznajmia Evie "wybrałaś sobie na ukochanego melancholika". 

Oczywiście największym plusem "Only Lovers Left Alive" jest obsada. Sama historia, muzyka, zdjęcia są cudowne, ale to byłoby za mało. Głównych bohaterów można policzyć na palcach jednej ręki, a tych pozostałych też jest niewielu, choć zapadają w pamięć - szczególnie Dr Watson. 
Można powiedzieć, że Tilda wreszcie odnalazła swojego męskiego odpowiednika. Razem z Tomem Hiddlestonem tworzą idealny duet - jin i jang, bratnie dusze czy dwie połówki jabłka... Jakkolwiek to nazywać są razem doskonali. Ona - biała królowa, opanowana, dostojna, pociągająca, ekspresyjna, pełna optymizmu. Nawet jej bujający, powłóczysty sposób chodzenia ukazuje absolutną pewność siebie istoty doskonałej. Za to on - jej alter-ego, mroczny pan (jednoznacznie kojarzący mi się z Sandmanem Gaimana), zagubiony, pełen refleksji introwertyk. Z wiecznie potarganymi włosami, wymiętych ciemnych ubraniach, tulący się do niej, jak dziecko. W głowie pojawia się pytanie jak zdobył takie cudo, jak Eva? Właśnie na zasadzie równowagi i wspólnego uwielbienia przeszłości. On nie potrafi żyć bez swojej muzyki, instrumentów - ona podróżuje z walizką wypełnioną ukochanymi książkami, które czyta z prędkością światła. 
Ich kompletnym przeciwieństwem jest młodsza siostra Evy, Ava. Zachowująca się jak krnąbrne, rozpuszczone dziecko. Kojarzy się z małym, kolorowym pisklakiem, który cały czas drze się o pożywienie oraz uwagę. Ava, to osobista puszka Pandory głównych bohaterów, aktywująca i wywołująca kłopoty. Mia Wasikowska, po raz kolejny pokazała, że potrafi świetnie grać. A przy jej urodzie, aż się prosi by ją ubrać w landrynkowe ciuszki, zamiast pensjonarkowych sukienek, których zazwyczaj występuje. 
Ostatnią ważną postacią opowieści i za razem ostatnim wampirem, jest Marlow. Najstarszym, najbardziej tajemniczy, wielka zagadka. Jednocześnie guru, nauczyciel i powiernik Evy, a prawdopodobnie też Adama. Pogodzony ze światem zewnętrznym, kochający życie. John Hurt, jako starszy pan, z szpakowatymi włosami w wiecznym nieładzie. 


Najnowsze dzieło Jarmuscha wchodzi do polskich kin 14 lutego. Nie wiem, czy to zawierzona przez dystrybutorów data, by skusić nieświadomych na dobry film. Jednak osobiście nie uważam tego za najlepszy pomysł. Już raz miałam średniej kasy przyjemność oglądania "Antychrysta" von Triera z bandą ludzi święcie przekonanych, że wybrali się na komercyjny horror. Jak można się domyślać nie wspominam tego najlepiej, oni pewnie również. A tutaj czekają nas Walentynki oraz trailer w stylu: wampiry, miłość, Loki z Thora itp. I wiadomo, jaką grupę ludzi to przyciągnie. Mam nadzieję, że choć połowie się spodoba, bo to centralnie jeden z najlepszych obrazów (a może nawet najlepszy), jakie w tym roku widziałam. A także Jarmusch najwyższych lotów, w stylu "Noc na Ziemi".

Brak komentarzy: