środa, marca 12, 2014

Marzec w bollywood


Te przeciągające się przeziębienie to jakiś kompletny mrok. Drugi tydzień z zatkanym nosem to stanowczo za dużo. Mam problem ze spaniem, siedzeniem na zajęciach, w pracy (tu więcej stoję) i teatrze, bo ciągle się duszę. Aż trudno uwierzyć, że tyle świństwa mieści się w moich zatokach. Jednak ludzki organizm produkuje miliony syfu!

Już nawet Disney i Ghibli nie ratują. W sumie za dużo bajek też nie jest zdrowe, można ulec przedawkowaniu animacją i nabawić się przesłodzenia. Szczególnie jak się ogląda wygładzone historie produkcji amerykańskiej. Po odstawieniu księżniczkowych opowieści zafundowałam sobie trochę przygody ("Piotruś Pan" - bardzo średni i mało ciekawy, "Tarzan" - świetny muzycznie i Edyta Olszówka jako Jane, "Alicja w krainie czarów" - mocno złagodzona i uproszczona wersja oraz "Bambi" - najukochańsza bajka), ale to niewiele pomogło. Przestawienie się na Studio Ghibli też nic nie dało, "Podniebna poczta Kiki" okazała się mało dramatyczna porównując np. Hauru. Narastająca chandra potrzebowała innego lekarstwa niż baśniowy świat. I zostało ono przynajmniej częściowo znalezione. Całkiem przypadkiem, bo ostatnio (chyba ponad rok) kompletnie się tym nie interesowałam, trafiłam na youtube na piosenkę z filmu z Shah Rukh Khanem. Od pierwszych dźwięków wiedziałam, że właśnie tego teraz mi trzeba. Okazało się, że jestem nieco do tyłu, jeśli chodzi o bieżącą filmografię SRK. Na szczęście król bolly gra obecnie w jednym filmie rocznie, więc musiałam nadrobić tylko dwa obrazy. Oczywiście każdy trwający ponad 3 godziny.



To "Jiya Re" z "Jab Tak Hai Jaan" tak przyciągnęło moją uwagę, że jak najszybciej musiałam obejrzeć pozostałe piosenki. Jednak oczywiście ta pierwsza okazała się ulubioną. Ostatni film Yasha Chopry (premiera odbyła się już po jego śmierci) jak przystało na mistrza bollywoodu jest melodramatem. Dramatem z elementami komediowymi, sensacyjnymi oraz pakietem piosenek. Na szczęście, wbrew panujące tendencji, mamy tylko jeden dyskotekowy hit z roznegliżowanymi tancerzami. Akcja w większości toczy się we współczesnym Londynie, więc ich całkowity brak byłby dziwny. Pozostałe utwory klasycznie dzieją się w realu oraz wyobraźni, głównie w charakterystycznych punktach miasta. Czasy Szwajcarii odeszły razem z latami 90-tymi, jednak teren górzysty nadal pozostaje ulubionym plenerem bollywoodzkich reżyserów (w części indyjskiej). 

Początek historii jest standardowy: biedny, pracowity chłopak z Pendżabu oraz bogata, religijna (wierzy w Jezusa) dziewczyna wychowana w Anglii. On świetnie śpiewa i gra na gitarze, ona potrzebuje nauczyć się tradycyjnej piosenki hinduskiej. W ramach wymiany, ona uczy go perfekcyjnego angielskiego, zaczynają się spotykać. I chłopak z Pendżabu pokazuje angielskiej dziewczynie jak się bawić, cieszyć, kochać, żyć. Ale... ona jest zaręczona (jak zwykle!). Początkowo dzielnie bronią się przez uczuciem, lecz miłość jest silniejsza. Tylko, że Meera ma tendencję do zawierania dziwnych umów z bogiem (Jezusem), gdy czegoś bardzo potrzebuje. Dlatego, gdy Samar ma wypadek motocyklowy prosi by bóg zachował go przy życiu, a w zamian obiecuje zakończyć ich związek. Pomimo próśb i błagań nie chce zmienić zdania. Samar postanawia wrócić do Indii i zostać saperem, by sprawdzić jak długo bóg Meery utrzyma go przy życiu. Po rozbrojeniu 98 bomby poznaje Akirę, wyzwoloną, nowoczesną hinduskę, która znajduje jego pamiętnik... I mamy INTERMISSION. Dalej proszę obejrzeć samemu. Co wygra, wiara czy miłość? Czy można pokonać boga? Czy można czekać całe życie na ukochaną osobę? (zaznaczymy nawet w bollywood nie zawsze mamy happy endy)

To mój ulubiony typ filmu bolly (jak "Kal Ho Naa Ho"). Trochę Indii, trochę Zachodu, wszystko wymieszane w idealnych proporcjach. Tylko nieco brakowało mi tradycyjnych strojów i obrzędów. Co prawda Meera ma na sobie kilka razy sari, ale mam wrażenie, że obecnie jest to strój nakładany jedynie na wyjątkowe okazje. SRK w najwyższej formie tanecznej i wizualnej, uwielbiam go w tej wersji z zarostem jak w "Chak De India". Powoli pojawiają się u niego zmarszczki mimiczne, ale tylko dodają mu uroku. I te wszystkie miny! Drganie ust jak się wzrusza, ten półuśmiech oraz gesty. Ale on całuje Meerę w usta (!!!), tego jeszcze nie było. Widać, że nawet bollywood musi iść z duchem czasu. Przyznam, że nie spodziewałam się po 80-letnim reżyserze, że pokaże tyle nagości i będzie mówił bezpośrednio o seksie. W końcu w Indiach to nadal temat tabu, choć może to własnie kino jest najlepszym miejscem by uświadamiać społeczeństwo.

Ogólnie "Jab Tak Hai Jaan" spełniło swoją rolę, leku na chandrę oraz nudę. Zapewniło pakiet zabawy i romantyczności na przyjemnym poziomie. Było inteligentnie, śmiesznie, wzruszająco, dramatycznie, a nawet nieco pouczająco. A "Jiya Re" jest idealnym dzwonkiem na przyjemną pobudkę.



Tak durnego filmu, to ja dawno nie widziałam. Nie mam pojęcia czym się kierował Szaruk decydując się na udział w tej produkcji. Chyba sukcesem kasowy (jego żona jest producentem tego obrazu), bo na pewno nie prestiżem i uznaniem krytyków. Fabuła prawdopodobnie miała na celu przybliżenie fanowi bollywood tradycji kollywood (tamilski przemysł filmowy). Oto mamy rozpuszczonego mieszkańca Mumbaju, który pomaga wsiąść do pociągu młodej tamilce, którą ściga trzech bandziorów. Mamy tu nawiązanie do "Żony dla zuchwałych", ale generalnie cały obraz jest napakowany motywami z innych filmów. Ciekawym zabiegiem miały być rozmowy głównych bohaterów za pomocą znanych piosenek hindi (zbiry rozumieją tylko po tamilsku), jednak wyszło to jakoś płytko i nieciekawe. Chyba, że miałam marne tłumaczenie, bo śpiewanie o WC było mocno głupawe. 

Historia klasyk: on z bogatej północy oraz ona z zacofanego południa, początkowo się nie cierpią. Ona ma poślubić zbira z sąsiedniej wioski, on nieco przez pomyłkę ją ratuje. Oczywiście po wielu kłótniach wychodzi, że się w sobie zakochali. A on ostatecznie z lekkoducha przemienia się w bohatera. W tle prochy jego dziadka w urnie, która aż dziwne ani razu się nie otworzyła.

Ogólnie "Chennai Express" przypomina trochę filmy z połowy lat 90-tych (bez Szwajcarii), ale w wersji mega przerysowanej. Nawet SRK gra tu średnio, o reszcie już nie wspominam. Na dodatek piosenki też nie przyciągają uwagi, ani tekstem, muzyką czy tańcem (którego jest stanowczo za mało). Skoro chcieli pokazać piękno i wyjątkowość południa mogli się bardziej postarać. Miałam nadzieję, że występ SRK w "Ra One" był jednorazową wpadką (tam historia była głupawa, ale przynajmniej z pomysłem), ale jak widać może być gorzej. Dobrze, że w ramach równowagi powstał JTHJ, przynajmniej na produktach Yash Rai zawsze można polegać.

Brak komentarzy: