sobota, marca 01, 2014

Wirtualność a rzeczywistość

W kinie SF zaczyna panować tendencja mocno pesymistyczna. Filmowcom nasza, znów nie tak daleka przyszłość, jawi się w czarnych barwach. Oczywiście nie chodzi tu o światy w stylu Gwiezdnych Wojen czy Star Treka, które prezentują alternatywną, bajkową rzeczywistość. Chodzi mi o historie sugerujące pewną realność, znaczne prawdopodobieństwo, dziejące się za 20-30 lat (a może nawet mniej). 


Nie należę do fanek twórczości Stanisława Lema ("Kongres" powstał na podstawie "Kongresu futurologicznego"). Przeczytałam "Opowieści o pilocie Pirxie", tylko dlatego że były lekturą. Preferuję bajki ze smokami, czarownicami, walką na miecze. Nie kręci mnie szczególnie literatura, gdzie roboty opanowują świat i trzeba z nimi walczyć sprzętem najnowszej techniki typu pistolety laserowe. Oczywiście wyjątkiem są miecze świetlne z GW, ale to nadal są miecze ;) Jednak do napisów końcowych nawet nie byłam świadoma, że mam do czynienia z adaptacją SF. Tak to jest, gdy czasem daruję sobie czytanie opisów filmów na imdb.com. Obiło mi się jedynie o uszy, że będzie to połączenie filmu animowanego z pełnometrażowym. 

"Kongres" to skomplikowany obraz, niby nic się nie dzieje, ale jak na chwilę stracisz koncentrację to okazuje się, że już nie wiesz o co chodzi. Jest to prawdopodobnie spowodowane zaskakującym kierunkiem, w którym zmierza pokazany świat. Widz oraz w szczególności główna bohaterka są zdziwieni, a również przerażeni. Niestety przyszłość pomimo pozornej bajkowości wydaje się przygnębiającym koszmarem. Ludzie są uzależnieni od szczęścia (ach te endorfiny) zawartego w szklanych fiolkach. Bawią się w rysunkowym, idealnym świecie, gdzie mogą przybrać każdą, wymarzoną postać. Chcesz zostać Buddą, rycerzem Jedi czy Robin Wright, proszę bardzo, wszystko jest możliwe. W tym czasie ich fizyczne ciała wegetują w poapokaliptycznej rzeczywistości, choć przecież nie było żadnej nuklearnej wojny, ani innej globalnej zagłady. Po prostu życie jako ktoś znany wydaje się ciekawsze i szczęśliwsze. Nałożenie maski jest łatwiejsze niż ciągła walka z codziennością, zwyczajnością. 

Gdzieś na granicy historii pojawia się problem choroby syna głównej bohaterki. To dla niego Robin zrezygnowała z bycia gwiazdą, a także wybitną aktorką. By zapewnić mu opiekę i godne życie decyduje się na skanowanie swojej osoby, czyli oddanie części własnego ja. Podczas tytułowego kongresu próbuje zasugerować, że zamiast wydawać miliony na błahostki należy inwestować w medycynę. Niestety nie ma szans by wygrać z endorfinami oraz pieniędzmi. Społeczeństwo okazuje się samolubne, lepiej kupić własne szczęście niż zapewnić komuś godne życie. Ostatecznie wszyscy osiągają swój cel, jednak brak zwycięzców.

Jak wspomniałam na początku film jest częściowo rysunkowy, ale kreska animacji nie jest najwyższych lotów. Mamy tu nawiązanie do anime oraz klasycznego Disneya, ale w dobie zaawansowanej technologii sprawia ona wrażenie trochę nie dopracowanej. Jednak może właśnie o to chodzi, że nawet bajkowy świat nie jest tak perfekcyjny i doskonały jak się wydaje na pierwszy rzut oka.



"Ona" święci teraz triumfy jeśli chodzi o oglądalność oraz zbieranie nominacji do różnych nagród.  Z wygraną wygląda to nieco gorzej (nieznacznie), Spike Jonze zgarnia statuetki głównie za scenariusz. Mnie osobiście ten film zmęczył, a właściwie to ja go męczyłam przez 3 dni. Jakoś kompletnie nie mogłam wkręcić się w akcję. Sama opowieść jest pomysłowa i bardzo prawdopodobna (już może za 15-20 lat), jednak coś nie do końca gra.

Problem chyba polega na tym, że nie potrafię uwierzyć w miłość do komputera (przepraszam, systemu operacyjnego). Jest superinteligentny, w kilka sekund potrafi odnaleźć potrzebne informacje, przecież czyta w prędkością światła oraz wszystko kuma. Próbuje zrozumieć ludzkie uczucia, zachowania, jest mega ciekawska i dociekliwa. Do tego ma seksowny głos Scarlett Johansson, jednak ja nadal ten głos utożsamiam z konkretną, fizyczną, realną osobą. Z charakterystyczną mimiką twarzy, sposobem poruszania się i innymi indywidualnymi cechami każdego człowieka. Natomiast bohater, Theodore, formalnie nie ma takiej opcji. W jego świecie nie istnieje taka aktorka, jak Scarlett. On właśnie zakochuje się czymś (a nie kimś) co odtwarza i przetwarza dane, w tym wypadku ludzkie życie. Na dodatek urocza Samantha rozkochuje w sobie (różnych, dopasowanych do indywidualnych potrzeb wersjach siebie) połowę populacji. Niby uczy miłości do innych oraz świata, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że nasz bohater znajdzie szczęście w tradycyjnym związku, gdy zakosztował ideału.

Wiem, że w dobie globalnej wioski relacje międzyludzkie ulegają rozluźnieniu. Częściej prowadzi się rozmowy na czatach, skype'ach a nie w realu. Tylko, że nadal komunikujemy się z innymi ludźmi. Z ich szczerością różnie bywa, ale przynajmniej są prawdziwi. Zbudowani z krwi i kości, a nie z sygnałów elektromagnetycznych czy innych strumieni mocy. Dlatego fenomen Samanthy do mnie osobiście nie trafia, choć możliwe taka czeka nas przyszłość.

Brak komentarzy: