poniedziałek, listopada 30, 2015

Apple i jego grzechy


"Steve Jobs" to jeden z najlepszych filmów, jakie obejrzałam w tym roku. Przyznam, że jak wyszłam z kina, to byłam wprost zachwycona. W odwrocie do większości, bo komentarze wokół nie były zbyt pochlebne. Czemu??? Po intensywnej dyskusji okazało się, że aby w pełni cieszyć się rozrywką, którą zaplanował widzom Danny Boyle trzeba całkiem dobrze znać biografię tytułowej postaci. Bez tego film wydaje się chaotyczny i trudny w odbiorze.
Inną opcją jest traktowanie pokazanej historii nie jako biografii, choć na swój lekko pokrętny sposób właśnie tym ona jest. A może konkretniej - dostajemy trzy momenty z życia bohatera. Ustawione chronologicznie, ściśle ze sobą związane, nawiązujące do siebie, tworzące jednolitą całość. Choć może nie każdy to zauważy lub zwróci uwagę. A właśnie, w tym tkwi fenomen tego obrazu - w scenariuszu! Boyle oraz Aaron Sorkin zrobili świetną robotę. Trzy dni z życia (a żeby być bardziej precyzyjnym minuty z życia), rok 1984, 1988 i 1998. Dla niektórych daty doskonale znane, premiery: Macintosh, NeXTcute (dobra, oficjalnie nie miałam pojęcia o istnieniu tego nieidealnego sześcianu!) i wreszcie cudownego iMaca. Trzykrotnie odliczamy czas do wielkiego otwarcia. Za każdym razem mamy te same postacie, na pozór podobne rozmowy, problemy. Steve Wozniak, Andy Hertzfeld, John Sculley, jak również Chrisann - przyjaciele, współpracownicy, ofiary. Wszyscy chcą jedynie chwili rozmowy, wyjaśnienia, zrozumienia. A czas goni, Joanna Hoffman odlicza sekundy, próbuje ogarnąć rzeczywistość. Stara się by było miło i sympatycznie, tworzy pozytywny PR, w końcu to jej praca. Tylko jak? Skoro nad Steve'em Jobsem nie da się zapanować, a o pełnym zrozumieniu nawet nie może być mowy. Bo on ma plan! Ten sam od stworzenia Apple do 1998, gdy świat ujrzał iMaca. Tu jest genialnie zrobiony, prawie niezauważalny moment kulminacyjny, zaserwowany widzom w drugiej części. 
Jobs realizuje kolejne etaty, czeka aż technologia dogoni jego wizję, dla niego nie liczy się przeszłość  i teraźniejszość, ale przyszłość. Dlatego nie może między innymi zrozumieć Wozniaka. A tym bardziej Chrisann i jej problemów. Jedyną osobą, która potrafi oderwać go od planu, jest Lisa. Ale też jedynie na chwilę. Dziecko, dziewczynka, młoda kobieta - mam wrażenie, że relacja z pierworodną córką miała uczłowieczyć głównego bohatera, wywołać w widzach sympatię. Czy to się udało? Nie jestem przekonana. Osobiście nie miałam potrzeby lubić Jobsa, by z zapartym tchem czekać na kolejne starcie/rozmowę. 
Doskonałe dialogi, świetnie skonstruowana, wymierzona co do sekundy akcja. Nie jestem fanką retrospektyw, ale w przypadku zwolnienia Jobsa z Apple, dobrze uzupełniają historię. I przede wszystkim aktorzy, bez nich wszystko by się posypało. To oni dają moc. Michael Fassbender wyrasta na mego nowego, osobistego boga, po Danielu Day-Lewisie! Wizualnie kompletnie nie przypomina Jobsa (nawet jak mu założyli okulary), ale jak zaczyna się ruszać, mówić to widzimy tą samą charyzmę, przebłysk geniuszu, a także kompletny brak empatii. Wypisz, wymaluj Steve Jobs z filmów dokumentalnych, youtube'a. Pięknie dotrzymuje mu kroku Kate Winslet, jako perfekcyjna organizatorka, wytrwała przyjaciółka. I te jej stroje i fryzury, kocham lata 80.!!! Jeff Daniels, Seth Rogen (jaki z tego Wozniaka pierdoła!), Michael Stuhlbarg - wspaniali. Nieco słabiej wypada Katherine Waterston jako Chrisann, ale za to wszystkie trzy wcielenia Lisy rekompensują nijaką jej matkę.
Gorąco polecam zapoznanie się z nowym Jobsem. Jednak proponuję najpierw przeczytać lub obejrzeć jego rzetelną biografię. Wtedy można się w pełni cieszyć grą słowną i całym filmem zaprezentowanym przez Dannego Boyla. Inaczej można się pogubić  w opowieści i stracić  coś wyśmienitego.


Twórcy dokumentów zazwyczaj nie oceniają swoich bohaterów, próbują być bezstronni. W "Steve Jobs. The Man in the Machine." też się starają, ale nie do końca im wychodzi.  Co jakiś czas wychodzą na wierzch osobiste uczucia, które raczej nie są pozytywne. Czemu? Przecież po śmierci twórcy iPhone'a płakał cały świat. Tysiące ludzi poczuło, że z ich życia zniknęła ważna osoba. Podobnie było w przypadku śmierci Księżnej Diany lub Michaela Jacksona. W końcu dał światu rzeczy bez których trudno byłoby obecnie funkcjonować, a przynajmniej tak się niektórym wydaje. Jednak jak się przyjrzymy bliżej poczynaniom Steve'a Jobsa, to jakoś przestaje dziwić niechęć twórców filmu. Z każdą minutą poznajemy tytułowego bohatera coraz lepiej i mamy do niego coraz mniej sympatii. Owszem był geniuszem, ale raczej marketingu, bo na pewno nie informatyki, czy innego programowania. Jak sam mówił, on jest dyrygentem, widzi i kieruje całością, a od detali/szczegółów ma odpowiednich ludzi.
Muszę przyznać, że jest to bardzo rzetelnie zrobiona biografia kariery Jobsa oraz Apple. Przez ponad dwie godziny dostajemy maksymalny pakiet informacji o wzlotach i upadkach oraz spektakularnym sukcesie firmy. Dodatkowo omawiane są afery, w których "jabłko" brało (nadal bierze) udział - oszustwa podatkowe, wypadki w chińskich fabrykach, zwalnianie oraz zastraszanie pracowników. Wszystko zaprezentowane bardzo profesjonalnie i dokładnie. Za to, o dziwo!, kwestie życia osobistego zostały ograniczone do minimum. Prawdopodobnie zabrakło materiałów, a świadkowie zdarzeń nie chcą się wypowiadać. Podobno Jobs był playboyem, ale jest tylko o tym wzmianka, żadnych dowodów, wywiadów. Również jego żona, Laurene, oraz czwórka dzieci nie pojawiają się w dokumencie. Oczywiście najstarsza córka, Lisa, jest wspominana, ale otrzymujemy tylko wypowiedzi jej matki, Chrisann, która chyba mało wie i rozumie. Prawdopodobnie nigdy się nie poznamy prawdy, czy komputer "Lisa" został nazwany na jej cześć. Jeśli chodzi o nowotwór, który był przyczyną śmierci wiemy jedynie tyle, ile Jobs chciał ujawnić. Rak trzustki, udany przeszczep wątroby i niestety nawrót choroby. Z ciekawostek dotyczących tytułowego bohatera, otrzymujemy informacje dotyczące jego fascynacji religią, a konkretnie buddyzmem. To bardzo interesujące, że człowiek tak pochłonięty nowinkami technologicznymi jednocześnie chciał zostać mnichem i odciąć się od bieżącego życia. Dzięki temu doskonale widać, jakim był skomplikowanym człowiekiem. Z jednej strony tworzył rzeczy dla milionów ludzi, a z drugiej nie chciał pomóc najbliższym.   
Dokument o Stevie Jobsie nie rozjaśnia tajemnicy dotyczącej jego fenomenu. Zapoznaje z faktami, pomaga dopasować twarze/osoby i zdarzenia w czasie. To, że przy okazji wyciąga "brudy" jest w pełni wpisane w temat. Jobs nie był święty, przypuszczalnie nie był nawet sympatyczny. Co nie zmienia faktu, że bez niego Apple oraz świat nie będzie taki sam. 

Brak komentarzy: