czwartek, listopada 12, 2015

Gdy sił i mocy brak...


"James White" to moim zdaniem najlepszy film konkursowy  AFF. Oczywiście "Dope" był świetny, ale jakoś nie do końca pasował mi do programu konkursowego, szybciej widziałam go w sekcji Festival Favorites. Na tle całej reszty był jakiś taki za lekki, za mało poważny, ze zbyt dużym dystansem i ironią. Wiem, że właśnie o to chodziło i być może dlatego publiczność uznała, że jest najlepszy. Przy takiej ilości dołujących, depresyjnych i smutnych obrazów, faktycznie był miłą odmianą.

Przyznam, że miałam podobne nastawienie do historii Jamesa. W jego wielkomiejskim życiu króluje impreza i bałagan, wzloty i upadki, czyli klasyczny film o 30-latku mieszkającym w Nowym Jorku. Kolejny z rzędu, ale zawsze przyjemny w oglądaniu. I jakoś nie zwróciłam uwagi na ostatnie zdanie opisu: "prawdziwy wyciskacz łez". I w połowie seansu połapałam się, że nie będzie miło i śmiesznie. Ale nie wybiegajmy w przyszłość.
James White jak wspomniałam jest nieogarniętym życiowo, można śmiało powiedzieć nieudacznikiem. Pomieszkuje u matki na kanapie, nie ma pracy (formalnie jest pisarzem, o zgrozo!), przesiaduje w knajpach gdzie zaczepia obcych i wdaje się w bójki. Film zaczynamy ujęciami w ciemnym klubie, gdzie huczy muzyka, leje się alkohol, mamy podryw przy barze i akcję w toalecie. Nasz bohater wychodząc wspina się po schodach w stronę światła, bo okazuje się że już jest dzień. Łapie taksówkę i budzi się pod mieszkaniem matki, gdzie właśnie trwa stypa jego, dawno niewidzianego ojca. Tłum obcych ludzi, w tym nowa rodzina zmarłego, a wśród nich zmęczona, ukochana mama - rewelacyjna Cynthia Nixon (Mirando, kiedy dorobiłaś się dorosłego syna?). Przez kaca oraz ogólne rozdrażnienie (trwa oglądanie nagrania z wesela tatusia z obcą kobietą) James postanawia wygonić wszystkich obecnych. Zostają sami we trójkę - on, ona i Nick, adoptowany syn lub ktoś w tym stylu. Ona wreszcie może odetchnąć, ściągnąć maskę uśmiechu i perukę skrywającą resztki włosów. Bo Gail White właśnie wygrała walkę z rakiem i nie ma za dużo sił. Tym bardziej bawić znajomych i rodzinę swego Ex, który wiele lat wcześniej ją porzucił. Kilka dni później James postanawia wyjechać z Nickiem do Meksyku, by naładować akumulatory. Zabawę w kurorcie przerywa rozpaczliwy telefon z Nowego Jorku, pora wracać do przytłaczającej rzeczywistości. Tu znajdujemy się mniej więcej w połowie filmu, czyli sympatyczny wstęp mamy za sobą. 
Od pierwszych chwil widać, że James i Gail wiele razem przeszli i są ze sobą mocno związani, wzajemnie zależni. Ona go samotnie wychowała, a on się teraz nią opiekuje. Ten związek jest mega emocjonalny i wyczerpujący dla obu stron. Szczególnie, że ostatecznie to mają tylko siebie nawzajem. Takie wrażenie potęguje kamera, która rejestruje wszystkie stany w których widzimy bohaterów. Mamy liczne zbliżenia na umęczoną, nieprzytomną twarz Gail lub skacowanego, spoconego, sfrustrowanego Jamesa. Nic się przed nią nie ukryje, nawet najintymniejsze zabiegi. Jednocześnie wszystko zaprezentowane jest z sposób subtelny, dyskretny i jeśli można użyć takiego określenia "czuły". 
Bo zajmowanie się cierpiącą, najukochańszą osobą jest po prostu cholernie trudne, wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Ten film dosadnie pokazuje, że tak właśnie jest. Przyznam, że najgorszą sceną moim zdaniem jest chwila, gdy James rozmawia przez telefon z kobietą z hospicjum, jak zwalczyć gorączkę u matki. Tu najmocniej czuć jaki jest osamotniony i bezsilny. W momentach agonii lub pomocy w skorzystaniu z toalety, jego zachowanie staje się automatyczne, nie pozwala sobie na wahanie.  Natomiast podczas tej krótkiej rozmowy widać, jak jest mu ciężko. Dlatego, korzysta z każdej okazji by się napić lub zaimprezować. Nie sprawia mu to najmniejszej przyjemności, ale dla niego to jedyny sposób, by się wyrwać chociaż na chwilę. 
"James White" to popis aktorski Cynthi Nixon, ale przede wszystkich znanego z "Girls" Christophera Abbotta. Jego James jest prawdziwy do bólu. Tak realny, że aż trudno go lubić. Na pierwszy rzut oka dupek, który myśli jedynie o sobie i wszędzie szuka wytłumaczenia, dlaczego w życiu mu się nie udaje. Wraz z chorobą matki nie następuje żadna przemiana bohatera. On po prostu nie ma wyjścia, musi się nią zająć lub porzucić. Do szpitala jej nie przyjmą, miejsce w hospicjum jeszcze się nie zwolniło. Gail, kobieta z klasą, jest skazana na swego rozpuszczonego synka. I on daje radę, choć nikt by na niego nie postawił. 
"James White" do debiut fabularny producenta Josha Monda. Przyznam, że z oczekiwaniem będę wypatrywać jego kolejnych filmów. Ten wgniótł mnie kompletnie w fotel, w mimo wszystko w pozytywny sposób.

Ostatnio najlepsze rzeczy jakie oglądam dotyczą umierania. Nie samej śmieci, ale właśnie powolnego umierania, najczęściej w wyniku raka lub jakiejś jego odmiany. Depresyjne to, ale jednocześnie dające do myślenia. Przecież nie da się przewidzieć własnego zachowania w obliczu cierpienia najbliższych. Dlatego uważam, że nikt nie ma prawa oceniać Jamesa White'a a także sióstr Agnes z przedstawienia "Szepty i krzyki". Jedynie trzeba mieć nadzieję, że nas szybko coś podobnego nie spotka. A jeśli tak, to że będziemy mieć siłę i mocy a przede wszystkim że nie zostaniemy sami. 

 

Brak komentarzy: