poniedziałek, listopada 09, 2015

Współczesne USA w ramach AFF

Skończył się październik, skończył się American. Czyli pora powrócić do polskiej, wrocławskiej rzeczywistości, codzienności. Chodzenia do kina raz w tygodniu (i Akademii Polskiego Filmu), teatru raz lub dwa razy w miesiącu w zależności od repertuaru, przy okazji jakiś koncert i wypady do Szamba. Normalność... ale gdzieś z tyłu głowy nadal tkwią najnowsze amerykańskie perełki.

 

Jak wspomniałam w poprzednim poście, obejrzałam jedynie (a może aż) 18 filmów. Z jednym wyjątkiem ("Córki pyłu"), bardzo dobrych i wartych polecenia. Właśnie zapadających w pamięć i dających do myślenia. Część utrzymana w lekkim, ironicznym tonie, pokazująca wchodzenie w dorosłe życie. Oczywiście ta dojrzałość nie do wszystkim przychodzi w tym samym czasie, niekiedy dopiero po 30 ("Mistress America", "Nie igraj z ogniem") lub wręcz po 60 ("Franny"). Zawsze jest bolesna, ale ostatecznie pozytywna i rozwijająca. Z wartych polecenia, prawdopodobnie wkrótce dostępnych w kinach, są biografie: "Eksperymentator" oraz "Love&Mercy". Historia lidera The Beach Boys, który przez lata walczył z chorobą psychiczną, a jednocześnie był kompletnie zależny od swego lekarza-tyrana została świetnie zagrana. A do tego ta muzyka, amerykańskie kino pierwszej klasy! "Eksperymentator" to opowieść o psychologu eksperymentalnym Stanleyu Milgramie, który próbował badać zachowania ludzkie. Interesowało go przede wszystkich, dlaczego ciągle dochodzi do takich zbrodni jak Holokaust i inne ludobójstwa, wyniki były tak przerażające, bo zostały całkowicie zbojkotowane przez opinię publiczną i środowisko. Oprócz jak zwykle świetnego Petera Sarsgaarda, cieszy dawno niewidziana Winona Ryder. 
Bardzo popularnym tematem są jak zwykle amerykańskie nastolatki, co widać także w hollywoodzkim nurcie. Kompletnie to nie dziwi, szczególnie, że są główną grupą odbiorców kina i telewizji. Temat niezwykle zróżnicowany a jednocześnie za każdym razem popadający w ten sam schemat - odludek (nie jest ważna płeć) nagle odkrywa supermoc (niekoniecznie dosłownie) i zdobywa dziewczynę/chłopaka a przede wszystkim poznaje siebie. Jest gotowy by ruszyć w wielki świat i żyć, a nie tylko trwać. W tym klimacie utrzymane są: "Dope", "The Diary of a Teenage Girl", "Earl i ja, i umierająca dziewczyna". Inaczej opowieść układa się w "Nedzie Rifle", ale tu mamy za sterami Hala Hartleya, a on zawsze wszystko robi poza schematem i nie trzyma się znanych reguł oraz ścieżek. 
Nie byłabym sobą, gdybym nie zobaczyła kilku filmów z kategorii LGBT. W dwóch przypadkach spodziewałam się klasycznych wątków, motywów, a zostałam mile zaskoczona. W "Bachorze" bynajmniej nie chodziło o posiadanie/spłodzenie dziecka, lecz o życie w wielkim mieście, gdzie problem tolerancji nie dotyczy tylko orientacji seksualnej i mniejszości kulturowych. Jak łatwo stać się współtowarzyszem zbrodni, szczególnie gdy ofiarą jest osoba aspołeczna, której nikt nie lubi i za którą nikt nie będzie tęsknił. Gdzie w codziennym życiu jest miejsce na wyrzuty sumienia? "Kim jest Michael" bazuje na faktach, uświadamia jak wiele jesteśmy wstanie sobie wmówić, by wytłumaczyć własne, nielogiczne, szalone postępowanie. Szukając siebie bohater krzywdzi wszystkich, którzy go otaczają, kochają. Bóg jest doskonałą wymówką przed wyrzutami sumienia, skoro postępuję według jego zaleceń, to sam jestem niewinny. Z kolei "Mandarynka" to zupełnie inna bajka. Banalna na pozór opowieść o współczesnych księżniczkach szukających miłości lub/i zemsty nakręcona w całości komórką (!). Sin-Dee (aka Kopciuszek) wraz ze swoją bestfriend są transseksualistami, oglądamy jeden dzień z ich życia w mało przyjaznym mieście Aniołów, gdzie bardzo trudno o happy end.Ale jak by nie było źle, z nimi impreza jest przednia.
Z wszystkich obrazów najlepsze okazały się dokumenty, ale o nich osobno. Napisanie tylko dwóch zdań byłoby niedosytem i zbrodnią, podobnie jak w przypadku "Jamesa White'a". Ten film na długo zapadnie mi w pamięć, więc przy innej okazji się na ten temat rozpiszę. Co do "MA" nie mam do końca opinii, chyba jeszcze nie przetrawiłam tego filmu. Możliwe również, że zwyczajnie nie kumam biblijnego performance'u, jak było w przypadku nieszczęsnego "Lucyfera". W tym przypadku nie było źle, ale dobrze raczej też nie.


Te wspaniałe, choć wykańczające 5 dni minęło jak moment. Teraz muszę czekać na następny październik i już 7 edycję AFF. Do obejrzenia mam niewidziane: "Carol", "Efekty", "Zabierz mnie nad rzekę" oraz najnowszą wersję "Steve'a Jobsa". Tylko jeszcze nie wiadomo kiedy, bo daty premier nie są znane. Zdaje się, że obecnie cały świat czeka na nowe "Gwiezdne Wojny". 

Brak komentarzy: